4Deserts po polsku: 250 km po pustyni razy cztery [zdjęcia]

"Robimy?" "Robimy!" Tak się cała przygoda zaczęła. A właściwie to nieco wcześniej - razem z nadwagą, koszulkami XXL i wstydem przed dzieckiem. Powody prozaiczne, droga tragiczna, finał chwalebny. Czterech facetów, cztery pustynie i jedna śmierć.

4Deserts, ultramaratony cztery pustynia, Marcin Żuk, Andrzej Gondek, Marek Wikiera, Daniel Lewczuk archiwum prywatne uczestników 4Deserts
Polscy uczestnicy 4Deserts / archiwum prywatne

Do listopada 2014 roku żaden Polak nie należał do klubu 4Deserts, czyli nie przebiegł w ciągu roku czterech biegów na pustyniach po 250 kilometrów każdy. Ba! Tylko 28 osób, w tym siedmiu Europejczyków, dokonało tej trudnej sztuki w jeden rok – określa się ją mianem 4Deserts Grand Slam.

9.11.2014 r. to data, która zapisze się w historii polskiego biegania ekstremalnego, bo dwóch warszawiaków i jeden gdańszczanin dokonali tego wyczynu. „To była wspaniała przygoda” – mówili, patrząc sobie w oczy przed ostatnim etapem czwartej z pustyń. „Ale niech się, do cholery, już skończy!” – dodali też zgodnie.

Szalone grubasy

Początek przygody jest banalny, bo taki jak w przypadku większości biegaczy, którzy odnaleźli pasję długodystansowca w wieku dojrzałym. Na początku była waga! I to, w kontekście tego wyzwania, rzecz bardzo zabawna. Marek Wikiera – 108 kilogramów przy wzroście 180 centymetrów, Daniel Lewczuk 25 kg nadwagi zrobione w 20 lat siedzenia za biurkiem, Andrzej Gondek z 78 do rekordowych 125 kg!

Wszyscy jednak mieli wspomnienia. Obrazki z młodości podpowiadały im, że można być wysportowanym, sprawnym, zdrowym. Na przykład Andrzej był koszykarzem i jako osiemnastolatek grał w ekstraklasie w drużynie Stali Stalowa Wola, a potem studiował na AWF. Po studiach zatrudnił się jako przedstawiciel medyczny i pnąc się po szczeblach kariery, przybierał na wadze. Gdy drugim jego dzieckiem okazał się syn, postanowił, że nie będzie dla niego wzorcem wieloryba kanapowego.

„Na początku nie byłem w stanie przebiec kilometra bez zatrzymywania” – mówi człowiek, który w sumie na 4Deserts przebiegł 1000 kilometrów. „Kiedy pierwszy raz udało mi się w pół godziny obiec dookoła blokowisko, to myślałem że przeleciałem 3 albo nawet 4 kilometry. Po trzech latach pobiegłem ten dystans z zegarkiem GPS i okazało się, że to było ledwo półtora” – śmieje się. Po pierwszym maratonie, na którym popełnił wszystkie możliwe błędy – łącznie z niezaklejeniem sutków, co zaowocowało krwawymi smugami na koszulce – powiedział: „Dość, nigdy więcej”.

Miał zrobić w cztery godziny, a wyszło 4:05. Dlatego pewnie, jak wyszedł spod prysznica, to zmienił zdanie: „Kurcze, nie mogę tego tak zostawić”. No i poszło. Kilka maratonów, życiówka 3:09 i Marathon des Sables na Saharze. Tam właśnie poznał Marka. A Marek? Marek pochodzi z małego miasteczka. Z Przeworska. Tam za dziecka w domu się nie siedziało. Trzepaki, ogródki, działki, wyścigi, wojny i sport, sport, sport. Tak się więc przyzwyczaił do tego, że jest szczupły i wysportowany, że się przez lata pracy roztył. Na stanowisku prezesa zarządu firmy ochroniarskiej zastała go już gruba nadwaga. W jednym ze sklepów uderzyła go natomiast niemoc. Nie mógł wbić się w koszulkę XL.

Miarka się przebrała, wziął się za siebie, tym bardziej że też ma dzieci. Córkę i syna. „Pomyślałem, że muszę mu pokazać, jak ważna jest w życiu pasja. Nie chodziło mi o to, żeby też biegał, ale o to, żeby coś w życiu robił. Dlatego i ja zacząłem coś ze sobą robić” – opowiada. Więź zbudowana na aktywności fizycznej powoduje, że gdy każą w szkole napisać wypracowanie po tytułem „Kim chciałbym w przyszłości być”, to mały pisze, że biegaczem, jak tata. Bo tata biegaczem był jeszcze przed 4Deserts.

Oprócz polskich biegów ultra – takich jak 164 km z Częstochowy do Krakowa – na czterdzieste urodziny sprawił sobie prezent i wybrał się właśnie na Saharę, na ten MDS, na którym poznał Andrzeja. Szykował się do niego zresztą jak szalony, bo to człowiek, który wszystko musi mieć pod kontrolą. Biegał po 4 czy 5 godzin każdej soboty i niedzieli, niezależnie od pogody. Kiedyś, jak poszedł na bieżnię, żeby popracować nad głową, nad monotonią, to tak się w szybę przed sobą zapatrzył, że obcy facet go „obudził”: „Panie, zegar w bieżni się Panu zepsuł”.

Nie zepsuł – Marek w półhipnozie wykręcił na tej bieżni cztery i pół godziny. Marek, który biega, bo uwielbia słodycze i piwo. On i Andrzej zgadali się więc na Saharze. Siedzieli w polowym namiocie medycznym – tak zwanej rzeźni – i zastanawiali się, co dalej. Jak zapełnić pustkę. 4Deserts? A czemu by nie?! Ale, zaraz, zaraz, na liście Polaków jest jeszcze dwóch. To właśnie Daniel i Marcin.

Daniel lubi wyzwania. Jak pojechał do Stanów na koszykarskie stypendium, to go w drużynie nazywali Polish Butcher. Ale twardy charakter potwierdził nie tylko w sporcie. Skończył tam dwa kierunki studiów naraz i to nie w sześć, a w cztery lata. Potem wrócił do kraju, popracował trochę dla kogoś i w 2004 r. sam założył firmę headhunterską. Do dziś prowadzi ją z sukcesami, ale jak w 2008 r. przyszedł kryzys, to doszedł do wniosku, że jedyną sprawą, na którą ma zupełny wpływ, jest troska o zdrowie. Zaczął biegać, ale jogging nie dla niego – on musi mieć cel.

„Zawsze gdy w życiu stoję nad przepaścią, to skaczę. Nie zatrzymuje mnie strach. Tak było z własną firmą. W tym przypadku było podobnie. Usłyszałem o 4Deserts i postanowiłem, że to zrobię – opowiada. – Moje doświadczenie biegowe ograniczało się do truchtania na rozgrzewce na treningach kosza”. Cały Daniel. Przed 4Deserts najdłuższy oficjalny bieg, z którym się zmierzył, to był półmaraton!

Co innego jego przyjaciel – Marcin Żuk. On miał za sobą koronę maratonów polskich, był członkiem afiliowanym klubu Seven Continents Club – czyli zmierzał do skompletowania siedmiu maratonów na siedmiu kontynentach.

Nic dziwnego, że na 4Deserts nie trzeba go było długo namawiać. Tym bardziej, że to był człowiek z wielką energią. On wszystko ogarniał, wszystko załatwiał, zajmował się promocją, a jak lecieli na drugą pustynię, to wprosił całą czwórkę do kabiny pilotów w Dreamlinerze. To on mówił: „Dzięki bieganiu chce mi się chcieć”, a oni nie wiedzieli jeszcze wtedy, że w tych słowach jest coś więcej, coś, co skończy się tragedią Marcina.

Wtedy wiedzieli tylko, że jest ich czterech i że jeśli nie mogą zostać pierwszym Polakiem w historii 4Deserts solo, to zostaną nimi razem. I poszło.

Solarium, kaszki i siłownia

Panowie przygotowywali się jak na ludzi w okolicach czterdziestki przystało – solidnie. Żelazna dyscyplina, pobudki o czwartej rano, plan treningowy i negocjacje rodzinne. Tak jest, trzeba było przekonać żony. Jak to się robi, najlepiej pokazać na przykładzie Marka i Andrzeja. Pierwszy z nich działał metodą z cichca. Do ostatniej chwili udawał, że przygotowuje się do zwykłego ultramaratonu.

Dopiero na niedługo przed pierwszą pustynią wypalił, że jedzie. Tak też zrobił przed MDS – jechali z rodziną na narty, a on powiedział, że nart nie bierze, bo będzie biegał, trenował. Jak tu z takim dyskutować? Andrzej ma inną strategię: mówi żonie wcześniej, czeka kilka dni, aż będzie mógł dojść do słowa, i potem przekonuje, przekonuje, przekonuje, choć i tak wszyscy wiedzą, że pojedzie.

1 2 3
STRONA 1 z 3
REKLAMA
}