Marek Mikołajczak z Poznania - vel "Kolorowy" (czas 5.29.15)
Nie myślałem, że w tym roku pobiegnę w maratonie. W styczniu zostałem napadnięty i miałem połamane żebra. Do kwietnia z trudem oddychałem, a o bieganiu nie było mowy. Chodziłem na rehabilitację i patrzyłem, jak inni biegają. Latem zacząłem się "ruszać". Raczej dla rehabilitacji niż dla przygotowań do maratonu w Poznaniu. We wrześniu stałem się bardzo nerwowy. Co rusz słyszałem, że ten i ten biegnie, a ja czułem, że jestem po prostu cieniutki.
Zrobiłem sobie rachunek sumienia: mam na swoim koncie osiem maratonów, z tego pięć na rolkach. Rok temu zrobiłem życiówkę na nogach - 4:20. Właśnie w Poznaniu. Zdecydowałem: biegnę. Zgłosiłem się w ostatniej chwili. Niech się dzieje, co chce! Nawet jakbym miał się doczołgać, to startuję!
Od 15. kilometra to była droga przez mękę, a po zaliczeniu pierwszej pętli chciałem zejść. Mówiłem sobie: "Do diabła! Marek, nie wymiękaj! Musisz dotrzeć do mety!". I udało się! Nie miałem nawet sił spojrzeć na zegar na mecie. Potem sprawdziłem: około 5:30. Pół godziny przed limitem, ale dla mnie to cool!