Ultra-Trail du Mont-Blanc: każdy na mecie jest zwycięzcą [RELACJA]

98-kilometrową trasę wokół najwyższego szczytu Europy rozpoczyna się nogami, ale kończy głową. I choćbyś dotarł na metę jako ostatni i tak jesteś zwycięzcą, bo pokonałeś nie tylko morderczy dystans, ale i samego siebie - pisze redaktor naczelny RW, który ukończył The North Face Ultra-Trail du Mont-Blanc, czyli legendarny już ultramaraton UTMB.

Jacek Heliasz - heliasz.com
The North Face Ultra-Trail du Mont-Blanc (fot. Jacek Heliasz - heliasz.com)

Dotarłem na szczyt. Tam wysokość, wiatr i zimno dawały się już mocno we znaki. Zrozumiałem, dlaczego mimo pięknego, słonecznego dnia trzeba mieć w plecaku dłuższe spodnie i kurtkę. Przydały się bardzo. I przydał się iPod. To Franek Sinatra dodał mi sił i poprawił humor.

Zejście było stosunkowo łagodne i przyjemne do zbiegania. Nie był to klasyczny bieg, raczej przeskakiwanie i trucht w rytm "Fly me to the moon" czy "Come fly with me". Czułem, jak odradzam się fizycznie i psychicznie. Do La Fouly dotarłem koło godz. 20.40.

54, 7 km - Champex-Lux: Kiedy masz dość, potrzebujesz kumpla, który da ci kopa.

Zaczął się etap nocny, dla mnie coś absolutnie nowego. Lekka dioda czołówka dawała wystarczająco dużo światła, by bezpiecznie truchtać, jeśli oczywiście pozwalała na to trasa. Szliśmy razem z Belgiem François. Startował tu drugi raz. W zeszłym roku złapał kontuzję kolana, a teraz też nie wiedział, czy dojdzie, bo osłabiły go problemy żołądkowe. Tracił dużo na podejściach. Ale na płaskim był szybki i nadawał rytm.

A szybkość była tym, czego potrzebowaliśmy, bo na pokonanie 15 km mieliśmy niecałe 3 godziny. Limit czasowy przewidywał, że z Champex trzeba było wyjść przed północą. Droga była doskonale widoczna, bo co kilkadziesiąt metrów przymocowano odblaskowe taśmy. Na 5-kilometrowym podejściu przed punktem kontrolnym prowadziłem. François trzymał się dzielnie, ale faktycznie opadał z sił.

Ja fizycznie czułem się nieźle, ale to właśnie tutaj obudził się we mnie wewnętrzny diabełek, który zaczął namawiać do oddania numeru w Champex. "Zrobisz 55 km, to całkiem sporo. Zresztą, i tak nie zmieścisz się w limicie czasu. No i nie zostawisz przecież kumpla" - szeptał mi do ucha. Podświadomie zacząłem go słuchać i zwalniałem, by do postoju dojść po północy. Nie udało się - dotarłem o 23.57.

Byłem jednak gotów odpuścić. Powiedziałem Jackowi Heliaszowi i Michałowi Sojce, którzy robili zdjęcia z biegu, że jeśli mam wyjść z punktu za 3 minuty, to pasuję. Michał z uśmiechem zakomunikował, że limit przesunięto o pół godziny i mam ruszać dalej. Potrzebowałem takiego kopa. Nie wiem, czy bez niego zebrałbym się do wyjścia. A przecież miałem za sobą już 55 km.

64 km - Bovine: Czy Bóg miewa skurcze?

Dzięki chłopakom za to, że wypchnęli mnie z Champex! Już po kilkunastu minutach uwierzyłem, że dojdę do mety. "Nawet jeśli nie zmieszczę się w limicie czasu i zabiorą mi numer, to dojdę bez niego" - powiedziałem do siebie. Wątpliwości zniknęły. Zostały jedynie do pokonania 43 km. I zaczęły się schody. Dosłownie.

Wejście na Bovine (1987 m n.p.m.) to ostre podejście po kamieniach. Dziękowałem Bogu, że nie padało i nie było na nich ślizgawicy. I modliłem się, by mi pomógł. Zaczęły mnie na tych podejściach łapać skurcze w prawej łydce. Mówiłem: "Panie Boże! Podobno jesteśmy stworzeni na Twoje podobieństwo, a nie słyszałem, byś miewał skucze. Proszę, spraw, by mnie też ominęły". Pewnie miał takich wniosków setki tej nocy, ale jakimś cudem mój też został rozpatrzony pozytywnie.

Nie wiem dlaczego, ale w nocy idzie się lepiej niż w dzień. Może dlatego, że nie widać szczytu, na który masz dotrzeć. Po prostu stawiasz nogę za nogą. Co jakiś czas podnosiłem tylko głowę i widziałem przed sobą światła czołówek na zboczu, tworzące pozawijaną linię. W pewnym momencie stwierdziłem, że spora część lampek się nie porusza. To były gwiazdy. Byłem blisko szczytu.

70,1 km - Trient: Pęcherze nie są do oglądania.

Zejście do Trientu nie należało do przyjemności. Uda były coraz twardsze i o biegu mogłem tylko pomarzyć. W punkcie kontrolnym chwila odpoczynku. Od Arnuvy, niestety, nie zmieniałem skarpetek zgodnie z planem i czułem, jak pęcherze na pięcie i pod dużymi paluchami robią się coraz większe. Ale jakoś mi to nie przeszkadzało i chyba wolałem tego nie oglądać. Tym bardziej że nie miałem gdzie umyć nóg na postojach. Lepiej to robić na trasie, w górskich strumieniach, bo przy bufetach nie zawsze jest na to miejsce.

Byłem już mocno zmęczony, a czekały mnie jeszcze dwa wejścia (i dwa zejścia) - 28 km. Ale wolontariuszka wydająca jedzenie popatrzyła na mnie i powiedziała: "You are finisher". Uśmiechnąłem się tylko, bo nie zawsze jedzenie i picie jest tym, czego najbardziej potrzebujesz na trasie.

80,5 km - Vallorcine: Nieprawda, że schodzenie jest odwrotnością wchodzenia.

Na przedostatni szczyt (Catogne 2011 m n.p.m.) weszliśmy razem z Niemcem Olafem. Po wyjściu z bufetu dogoniłem go i nawet myślałem, czy nie wyprzedzić, bo szedł spokojnym, choć równym krokiem. Okazało się, że to tempo jest jednym z najszybszych, jakim szli w tym momencie ludzie na tej górze. Do szczytu wyprzedzaliśmy innych jak Paweł Czapiewski na ostatniej prostej.

Ale wszystko co dobre, musi się kiedyś skończyć. Na zejściu Olaf szedł dalej tym tempem, moje spadło o połowę. Czemu nie potrenowałem na Ślęży? Dotarłem jednak do Vallorcine - ostatni bufet i ostatnie 18 kilometrów. Była 8 rano. Miałem 5 godzin na dotarcie do mety.

98,3 km - Chamonix: Czyż nie dobija się koni?

Ostatni szczyt, La Tete aux Vents, został dodany w tym roku. Ten, kto to zrobił, w pełni zasłużył na przekleństwa, jakie sypały się tam z ust zawodników. Nie chodziało nawet o to, że było to najostrzejsze podejście na całej trasie. Różnica poziomów wynosiła 719 metrów na dystansie 3600 m. Ukształtowanie tej trasy odbierało chęć do wszystkiego. Kiedy wydawało ci się, że dochodzisz do szczytu, okazywało się, że przed tobą kolejne, podobne podejście. I tak trzy razy.

W końcu dotarłem do kopczyka z kamieni na wypłaszczeniu. Nareszcie! Ale góry miały jeszcze jedną niespodziankę. Kolejny ostry odcinek. Kur..., na szczęście ostatni. Teraz już wszystko było ostatnie. Choćby punkt z napojami. W sumie wypiłem w ciągu 26 godzin około 30 litrów: wody, izotoników, hipertoników, kawy, pepsi. Wszystko wykorzystane, bo postoje na sikanko były tylko dwa i w dodatku raczej symboliczne.

No i ostatnie zejście. Pani podająca mi wodę powiedziała, że zostały 4 km. Nie sprawdziłem na mapie (było 7 km) i spokojnie ruszyłem. Miałem godzinę. Nogi były jak z cementu: ciężkie, sztywne i twarde. Po 30 minutach zorientowałem się, że coś jest nie tak - nie widziałem jeszcze Chamonix. Nie chciałem zaprzepaścić 25 godzin i 30 minut wysiłku: chciałem dotrzeć w limicie czasu. I zmusiłem nogi do biegu. Chociaż "bieg" to za dużo powiedziane. Na początku było to raczej coś zbliżonego do sportowego chodu. Ale zadziałało. Z każdym krokiem faza lotu była coraz dłuższa.

Do Chamonix wbiegłem o g. 12.50. Zostało 1500 m. Wartych każdej minuty spędzonej na trasie, każdej kropli potu, każdego wymęczonego kroku. Chociaż byłem 1232, mieszkańcy i turyści wzdłuż trasy oklaskiwali mnie, jakbym to ja był zwycięzcą. I nie ukrywam, że tak się czułem. Pokonałem te góry, ale co ważniejsze - pokonałem swoje słabości. Dowiedziałem się, że stać mnie na wiele, muszę tylko wiedzieć, jak wyciągać z siebie wszystko, co tam jest. Wierzę, że to przyda się w życiu poza trasą. Na mecie (5 minut przed limitem) byłem po prostu szczęśliwy.

Trochę zazdrościłem niektórym Francuzom, którzy mogli cieszyć się tą chwilą z najbliższymi. Dla takich momentów warto żyć, ale jeszcze lepiej przeżywać je razem. Z dumą odebrałem kamizelkę z napisem "Finisher CCC": obiekt zazdrości niektórych, a szacunku wszystkich na ulicach miasteczka. Kiedy szedłem w niej do hotelu w tempie kulawego żółwia, kierowcy z uśmiechem przepuszczali mnie przez ulicę.

Na mecie byłem przekonany, że jeden taki bieg w życiu wystarczy. Na drugi dzień nie byłem już tego taki pewien. Dziś dalej nie wiem, czy za kilka miesięcy nie spróbuję jeszcze raz. Ale teraz pozostaje mi już chyba pokonać trasę wokół całego masywu. To przecież tylko 168 km i jest na to 46 godzin...

RW 05/2008

1 2
STRONA 2 z 2
Zobacz również:
REKLAMA
}