Wiemy więc, co to za ból dostać w nagrodę za pokonany maraton popielniczkę, album o historii metalurgii, kalendarz na mijający właśnie rok czy różowego słonia o aparycji i wielkości siedzącego doga. A właśnie takie atrakcje kryją się często w tajemniczych torbach wręczanych zmęczonym zwycięzcom na podium.
Ponad 100 lat temu Pierre de Coubertin próbował przekonywać, że najważniejszy jest sam udział w zawodach, a nie zdobycie określonego miejsca, a tym bardziej materialnej nagrody. Mimo że idea twórcy nowożytnych igrzysk olimpijskich jest wciąż żywa, nie oszukujmy się - każdy lubi dostać jakieś pozytywne wzmocnienie, jakąś materialną pochwałę, jakieś trofeum, które wynagrodzi mu trud treningów i samego przekroczenia linii mety.
No właśnie, ale czy na pewna „jakieś"? I jak to się ma do zawodowców, którzy z biegania niejednokrotnie żyją? Czy na pewno zawsze na podium można się szczerze cieszyć z wygranej? Gdy okaże się, że podczas dekoracji dostaniemy żywą krowę albo europalety - to co z tym fantem zrobić?
Kasa, misiu, kasa!
Biegacze wyczynowi startujący w biegach ulicznych nazywani są często żargonowo „ulicznikami" (dla bezpieczeństwa używajmy rodzaju męskiego liczby mnogiej - nie podajemy tu żargonowej nazwy biegaczek). Ulicznicy startują w imprezach nie tylko po to, by jak większość amatorów doświadczyć zdrowego zmęczenia, żeby spotkać się z innymi albo żeby udowodnić rodzinie i przyjaciołom, że „da się radę".
Okrutne realia skłaniają ich do poszukiwania nagród, najlepiej pieniężnych, które pozwolą im zarobić i w ten sposób utrzymać siebie i rodzinę. Stąd najchętniej wybierają zawody, podczas których można wygrać kopertę pełną banknotów. Nagrody rzeczowe to dla nich zło konieczne, które jak najszybciej trzeba zamienić na twardą gotówkę.