„Gdy pierwszy raz usłyszałem o Drabinie, to wiedziałem, że chcę ją przebiec” – mówi Dawid Lulis, którego można nazwać kołem zamachowym całej inicjatywy. Nie tylko bowiem skrzyknął resztę biegowej ekipy, ale też zrobił rekonesans części trasy i ogarnął logistykę wyjazdu.
Wszystko to działo się na długo przed paraliżem, który u progu wiosny ogarnął środowisko biegowe i resztę kraju. Zamieszanie związane z brakiem zawodów, nieprecyzyjnymi wytycznymi dotyczącymi możliwości trenowania czy nawet poruszania się po terenach zielonych przyspieszyło jedynie decyzję o tym, by zawierzyć zasadzie „zrób to sam” i zrobić ultra „po swojemu”.
Dla Dawida ten bieg miał ponadto wyjątkowe znaczenie, pochodzi on bowiem z Wałbrzycha i pętla wytyczona po największych wzgórzach okolicy była niczym chwilowy powrót do czasów dzieciństwa i młodości. Marcin i Jacek na „listę startową” wpadli dopiero wtedy, gdy było już jasne, że na tradycyjne zawody biegowe nie ma co liczyć. Mieli przy tym całkowicie odmienne przeczucia odnośnie tego, co spotka ich na trasie. Podczas gdy Marcin spodziewał się stosunkowo lekkiej przeprawy, Jacek wiedział, że wałbrzyskie szczyty nie dadzą się łatwo okiełznać i czekają na nas raczej krew, pot i łzy niż słoneczny spacer wśród krzewów.
Ja do tej wesołej gromady dołączyłem na szarym końcu. Stojąc okrakiem między różnymi pomysłami na spędzenie nadchodzących weekendów, dopiero na dwa dni przed startem poczułem, że i mnie w tym roku pisana jest pętla przez Trójgarb, Chełmiec, Dzikowiec, Waligórę i Borową. Pozostało napełnić bidony, spakować batony i liczyć na dobrą pogodę.
Full wypas na trasie
Drabina Wałbrzyska to, w telegraficznym skrócie, 73 kilometry i 3500 metrów podbiegów. Nie widać ich na pierwszy rzut oka, bo wspomniane już szczyty nie należą do najwyższych w Polsce ani nawet na Dolnym Śląsku. Okoliczni biegacze wiedzą jednak, że są to góry charakterne.
Komentarze