Druga w nocy. Budzi mnie huk lawiny i trzask lodowca, na którym rozbity jest mój namiot. W ciągu półtora tygodnia trekkingu przywykłem do niewygody spania na cienkim materacu, ale warunki panujące tutaj są wyjątkowo niesprzyjające.
Za pięć godzin mam stanąć na linii startu maratonu. Szczególnego – najwyższego maratonu na świecie Tenzing Hillary Everest Marathon. Ta ostatnia noc przed najtrudniejszym biegiem mojego życia była pełna wrażeń – podobnie jak każda chwila, odkąd postawiłem stopę na nepalskiej ziemi.
Idąc na start...
Dwa ostatnie dni spędziłem w Everest Base Camp (EBC) na wysokości 5364 m n.p.m. Jedyny sposób, by tutaj dotrzeć, to własne nogi. Najbliższe lotnisko znajduje się w Lukli, czyli 50 km dalej i blisko 3000 metrów niżej. Najbliższa droga to kolejne dwa dni marszu z Lukli. Mozolna wędrówka na start miała nas – biegaczy – przygotować na ekstremalne warunki panujące powyżej 5000 m n.p.m.
Każdego dnia wspinaliśmy się o kolejne metry w górę, pozwalając naszym organizmom przyzwyczaić się do gwałtownie spadającej zawartości tlenu w powietrzu i do coraz niższego ciśnienia. Dzień przed startem barometr wskazał 540 hPa. To o połowę mniej od tego, co doświadczamy na co dzień, mieszkając i trenując na nizinach.
Teraz, na każdym kroku i podczas codziennych spotkań z organizatorami, powtarzane są nam – aż do znudzenia – symptomy accute mountain sickness (AMS, pol. ostra choroba górska). Dwa dni przed startem wszyscy przejdziemy drobiazgowe badania lekarskie, mające stwierdzić, jak nasze ciała przystosowały się do tutejszych warunków i czy możemy bezpiecznie stawić czoło wyzwaniu. AMS pokonała dużą liczbę śmiałków, którzy planowali w tym roku ukończyć Tenzing Hillary Everest Marathon.