To już jutro. Nie miało sensu spoglądanie na zegarek, bo tu, w Pokharze, czas liczyło się inaczej. Koniec dnia wyznaczał zmierzch, spadający znienacka jak drapieżny ptak. Rozejrzałem się po chacie, szukając w półmroku sylwetki Johna, który podobnie jak ja w himalajskim maratonie startował po raz pierwszy. Zapach zjełczałego tłuszczu, zmieszany ze smrodem odchodów jaków i dymem z paleniska, wciskał się do nosa.
Organizatorzy zakwaterowali nas w chatach, których właściciele mieli okazję raz do roku zarobić kilkanaście dolarów za wynajęcie swojego domostwa. Na te kilka dni zamieszkali u swoich krewnych. Nie narzekałem na lokum, choć chwilami miałem wrażenie, że się uduszę z braku tlenu lub nadmiaru zapachów. Za kilka dni też będę narzekał na brak tlenu, tylko inny.
Rozrzedzone powietrze przetrzebi stawkę zawodników. Ci, których płuca nie dostosują się do gwałtownych zmian wysokości, odpadną. Miałem nadzieję, że trening w Alpach, na masywie Mont Blanc, zahartował moje płuca i przyzwyczaił organizm do nagłych zmian wysokości. Symulowałem brak tlenu, zakładając na twarz maskę. Spotkani alpiniści patrzyli na mnie jak na zjawisko. Z pewnością takie osłupienie musiał budzić widok Yeti w Himalajach.
No właśnie, Yeti. Nasłuchałem się o tym indywiduum tyle, że w końcu nie wiedziałem, co jest legendą, a co prawdą. "My też mamy swojego Yeti - stwierdził kiedyś John, znudzony już widać moimi opowieściami o Człowieku Śniegu. - W Górach Skalistych żyje mityczny Big Foot. Nikt go tak naprawdę nie widział, ale wszyscy o nim mówią.
Dowodów na istnienie Yeti, jak nazywają go w Nepalu, lub Chemo w Tybecie, jest znacznie więcej niż dowodów na istnienie Big Foota. Jedynym, prawie pewnym (John podkreślił ostatnie słowa) jest film Pattersona i Gimlina, którzy ponoć w 1967 roku zauważyli tajemniczą postać w Bluff Creek. Yeti to zupełnie inna historia...".