Pewnego dnia, podczas przeglądania zdjęć z rozmaitych imprez biegowych, napotkałem charakterystyczną fotkę z biegaczami na morenie lodowca w okolicy Interlaken. Chwilę później wiedziałem już, co będę robił na początku września... Jungfrau Marathon 2007 miał się stać moim górskim debiutem. A więc zaczynamy od początku...
Biegi górskie to zupełnie inna historia niż nabijanie kolejnych kilometrów po płaskim jak stół asfalcie. To jedyne w swoim rodzaju uczucie, kiedy noga nie podaje, serce - bijąc jak oszalałe - zaraz wyskoczy gardłem, a każde 250 metrów ciągnie się jak ser w fondue.
W wigilię biegu
Położone w samym centrum Szwajcarii Interlaken od rana żyje biegiem. Na latarniach wiszą podobizny zwycięzców poprzednich edycji, atmosferę biegowego święta podgrzewa międzynarodowy tłum biegaczy w okolicy startu oraz biura zawodów. Są wśród nich uczestnicy wielu biegowych klasyków, wystarczy spojrzeć na koszulki: Osaka Marathon, New York Marathon czy też marokański Maraton Piasków.
Cóż, jeżeli dobrze pójdzie, to już niebawem przywdzieję podobnego T-shirta z logiem JM 2007. Tymczasem ja, wykorzystując ostatnie przedbiegowe godziny, wyleguję się w łóżku w małym, stuletnim hoteliku. Na DSF-ie Robert Kubica wykręca kosmiczne czasy, na ścianie naprzeciwko wisi koszulka z przypiętym numerem startowym, a ja czuję, jak dopada mnie nerwówka...
Zapach Ben Gaya o poranku
Niezależnie od mojego samopoczucia, prognoza pogody nie zapowiadała potencjalnej tragedii. Bezchmurne niebo, 15 stopni Celsjusza. Zważywszy, że meta znajduje się na wysokości 2100 metrów, a Interlaken położone jest jakieś 1500 metrów niżej, oznacza to kilkustopniowy spadek temperatury i warunki prawie cieplarniane.
Pozostaje tylko zameldować się na mecie biegu, co sprowadza się do przebiegnięcia 25 kilometrów po względnie płaskim terenie (300 metrów do góry), a następnie pokonania 1500- -metrowej różnicy wzniesień rozłożonej na 16 km. To podobnie jak wejście z Czarnego Stawu na Rysy i to dwukrotne!