Jacka poznałem w dramatycznych (dla mnie) okolicznościach. Po jednym z półmaratonów usłyszałem nagle głos spikera: "…a w klasyfikacji aktorów…" (cały zamieniłem się w słuch) "…pierwsze miejsce zajął Jacek…" (ukłucie w sercu) "…Domański!". Tu nie powiem, że umarłem z zazdrości, dobrze życzę konkurentom, ale zawód przeżyłem ogromny. Bardzo wtedy marzyłem, żeby znaleźć się chociaż raz w pierwszej dziesiątce jakiejkolwiek klasyfikacji.
Kiedy ja zaczynałem swoje studia, a Jacek Domański swoje (kilka lat później, bo on młodszy) nie tylko bieganie, ale w ogóle uprawianie sportu było wśród artystów czymś zupełnie niemodnym, a może nawet uważanym za czynność wstydliwą. I niezbyt przydatną w zawodzie; młody człowiek, aby być uznany za amanta, nie tylko nie musiał być umięśniony jak Bruce Willis, nie wspominając już Sylwestra Stallone'a i Arnolda Schwarzeneggera – mógł być wręcz chuderlawy, o czym można się przekonać, oglądając filmy z lat pięćdziesiątych.
Wśród czynnych sportowców bardzo rzadko można było znaleźć kogoś po studiach, a jak się już taki znalazł, to eksponowano go jak cielę o dwóch głowach. Trudno dziś w to uwierzyć, ale prasa, podając skład piłkarskiej jedenastki Polonii Warszawa, przy ostatnim (alfabetycznie) zawodniku zawsze zaznaczała "inż. Zelenay". Był rzeczywiście inżynierem, w tej drużynie był jeszcze jeden po studiach, Marian Łącz, aktor (grał jednocześnie w Polonii i w Teatrze Syrena). W owych czasach aktorom jeszcze nie dawali po studiach tytułu magistra, ale gdyby, to prasa by pisała: "bramkę dla Polonii zdobył mgr Łącz".
Owszem, zdarzył się na początku lat 50. ubiegłego wieku biegający aktor – Zbigniew Cybulski. Tak, ten największy nasz gwiazdor z czasów Polskiej Szkoły Filmowej. Biegał podczas studiów w Krakowie, był niezłym średniodystansowcem. Jego przyjaciel Bogumił Kobiela uprawiał szermierkę, ale też tylko na studiach.