„Ale numer, co?” – siedzący w namiocie medycznym na mecie Spartathlonu mężczyzna uśmiecha się lekko, spoglądając na stojącego obok przyjaciela. Przypadkowy świadek tej sceny mógłby się nie zorientować, że autor tych słów właśnie dokonał rzeczy dla zwykłych śmiertelników pozornie niemożliwej. Pozornie, bo jeszcze niedawno sam takim zwykłym śmiertelnikiem był, a teraz spełnił swoje wielkie marzenie o zwycięstwie w jednym z najtrudniejszych ultramaratonów na świecie.
Andrzej Radzikowski raczej nie jest typem człowieka, który na sukcesy reaguje wybuchami dzikiej radości. To bardziej zadaniowiec, matematyczny umysł, który definiuje cel, precyzyjnie opracowuje strategię działania, a później z żelazną konsekwencją ją realizuje, by wyznaczony cel osiągnąć.
Że ma się to nijak do romantycznej wizji sportu, który uprawia? Cóż, kto jak nie on wie najlepiej, że w ultramaratonach nie ma za bardzo miejsca na emocjonalne uniesienia, spontaniczne decyzje i podziwianie widoków – jest za to mnóstwo ciężkiej pracy na treningach i wyrzeczeń w życiu osobistym, długie godziny analiz i planowania oraz regularna walka na trasie o to, by wciąż przeć do przodu, nie poddając się zwątpieniu.
Jak przekonuje, nie ma innej opcji, jeśli chce się w tym sporcie coś osiągnąć. I niekoniecznie chodzi mu o wygrywanie w wielkim stylu Spartathlonu.
Dekada nicnierobienia
Andrzej Radzikowski niespecjalnie lubi mówić o sobie. Lubi za to mówić o swoim bieganiu i ludziach, dzięki którym zaliczany jest dziś do światowej czołówki ultrasów, a pod koniec września znalazł się na czołówkach wszystkich gazet i stron sportowych w Polsce. To bieganie zaczęło się dość dawno, bo dwadzieścia lat temu, kiedy jako nastolatek skończył podstawówkę. Ale już wtedy wybór sportowej drogi był wynikiem chłodnej kalkulacji.