Cel: medal
O miejsce w paraolimpijskiej kadrze walczyła z dwiema innymi Polkami. O tym, że pojedzie do Londynu, dowiedziała się podczas mistrzostw Europy, na dwa miesiące przed startem.
"Wróciłam z mistrzostw, przepakowałam rzeczy i praktycznie do samego wyjazdu na paraolimpiadę trenowałam na zgrupowaniach" – opowiada Ania. Wszystko podporządkowane było temu jednemu celowi.
Po ciężkiej pracy przyszedł też czas na miłe chwile. "Takie, jak chociażby te, kiedy dostawałam sprzęt na igrzyska, te wszystkie ubrania… Tego się nie zapomina. Do tego atmosfera, jaka panowała wokół imprezy. W mediach mówiono o Londynie, a do mnie wciąż nie docierało, że zaraz tam jadę" – śmieje się.
Podobnie było z atmosferą podczas samych zawodów. "To niesamowite, ale też bardzo stresujące. W Polsce lekka atletyka, zwłaszcza w wykonaniu osób niepełnosprawnych, nie jest popularna, a stadiony są prawie puste. Tam było zupełnie inaczej. 80 tysięcy kibiców, brawa, doping… Pamiętam, że bałam się, że nie usłyszę trenera, który krzyczał, kiedy mam startować i jak biec" – przypomina sobie Ania.
W Londynie w biegu na 400 m była szósta. Biorąc pod uwagę poziom rywalizacji, to wielki sukces. Do domu wróciła zmęczona wariackim sezonem, ale i bardzo szczęśliwa. Później krótkie roztrenowanie i powrót do ciężkiej pracy.
Cel: paraigrzyska
To, że zaczęła trenować lekką atletykę, było naturalne. Jej tata, który także cierpi na barwnikowe zwyrodnienie siatkówki, czyli stopniową utratę wzroku, również biegał. Zdobył nawet medal podczas igrzysk paraolimpijskich w Los Angeles.
Ania od małego wychowywana była w sportowym duchu, bo tato nawet po zakończeniu kariery związany był ze sportem. Trenował sam dla siebie, a poza tym był masażystą drużyny piłkarskiej. "Chodziłam z nim na przebieżki, zabierał mnie też na mecze piłkarskie. Czasem wydaje mi się, że nie miałam innego wyjścia, jak tylko związać się ze sportem" – śmieje się Ania.