MCC to bieg górski na blisko maratońskim dystansie ze Szwajcarii do Francji, organizowany w ramach kultowego już festiwalu biegów górskich Ultra-Trail du Mont Blanc. Nazwa pochodzi od dwóch miejscowości: szwajcarskiej Martigny-Combe i francuskiej Chamonix, bo tam jest początek i koniec tych trailowych zmagań. Start zawsze o dziesiątej na głównym placu górskiego miasteczka. Liczba biegaczy ograniczona do tysiąca lokalnych mieszkańców, wolontariuszy i ludzi zaangażowanych w festiwal UTMB.
Do 2021 roku dystans MCC był krótszy o 2,5 kilometra i bardziej łaskawy (250 metrów mniej przewyższenia), w tym roku niemal dobił do maratonu i przekroczył 2500 metrów pod górę. Ktoś powie: bieg jak bieg, czym tu się ekscytować? Ano...wszystkim!
Jest w tej imprezie coś rodzinnego, przyjaznego, coś, co przyciąga mnie co roku jak magnes. Na starcie zabawa w meksykańską falę i bicie alpejskich dzwonów na zachętę. Po drodze kibicujące dzieci, mieszkańcy okolicznych górskich wiosek, turyści mijający nas na szlakach i właściciele knajp, obok których zlokalizowano punkty żywieniowe. Te punkty są w tak pięknych miejscach, że z przyjemnością usiadłabym tam na kawę i rozkoszowała się widokami, gdyby nie trzeba było biec dalej.
Ostatnie kilometry w Chamonix przypominają mi zawsze ostatnie kilometry maratonu w Nowym Jorku, gdzie biegłam dwa razy. Choćbyście padali na twarz, oklaski, krzyki, wrzawa, doping poniosą Was do mety jak na skrzydłach. Ludzie uderzający w bandy, wykrzykujący twoje imię, machający i gratulujący finiszu. To jest tak piękne i tak wzruszające, że doładowuje lepiej niż najlepszy power żel.
W Chamonix jest dodatkowo taki zwyczaj, że na metę wbiegają z Wami najbliżsi, ojcowie biorą dzieci na ręce, starsze pociechy lecą z mamami za łapę. No, sami przyznacie, że mało kogo nie poruszy taki widok.