Beata Sadowska (znów) biegnie MCC, czyli mama na gigancie

Pewnie macie takie biegi, które trudno Wam odpuścić. Z różnych powodów: bo sentyment, bo lubicie (i to bardzo), bo trudno zdobyć pakiet startowy, bo genialna atmosfera, bo za rok być może już Wam się nie będzie chciało chcieć. To teraz wyobraźcie sobie, że mój przypadek dotyczy wszystkich powyższych argumentów! - pisze dziennikarka Beata Sadowska w swojej reporterskiej relacji z tegorocznych zawodów de Martigny-Combe à Chamonix podczas festiwalu UTMB.

Beata Sadowska (znów) biegnie MCC, czyli mama na gigancie Beata Sadowska
fot. archiwum prywatne

MCC to bieg górski na blisko maratońskim dystansie ze Szwajcarii do Francji, organizowany w ramach kultowego już festiwalu biegów górskich Ultra-Trail du Mont Blanc. Nazwa pochodzi od dwóch miejscowości: szwajcarskiej Martigny-Combe i francuskiej Chamonix, bo tam jest początek i koniec tych trailowych zmagań. Start zawsze o dziesiątej na głównym placu górskiego miasteczka. Liczba biegaczy ograniczona do tysiąca lokalnych mieszkańców, wolontariuszy i ludzi zaangażowanych w festiwal UTMB.

Do 2021 roku dystans MCC był krótszy o 2,5 kilometra i bardziej łaskawy (250 metrów mniej przewyższenia), w tym roku niemal dobił do maratonu i przekroczył 2500 metrów pod górę. Ktoś powie: bieg jak bieg, czym tu się ekscytować? Ano...wszystkim! 

Jest w tej imprezie coś rodzinnego, przyjaznego, coś, co przyciąga mnie co roku jak magnes. Na starcie zabawa w meksykańską falę i bicie alpejskich dzwonów na zachętę. Po drodze kibicujące dzieci, mieszkańcy okolicznych górskich wiosek, turyści mijający nas na szlakach i właściciele knajp, obok których zlokalizowano punkty żywieniowe. Te punkty są w tak pięknych miejscach, że z przyjemnością usiadłabym tam na kawę i rozkoszowała się widokami, gdyby nie trzeba było biec dalej.

Ostatnie kilometry w Chamonix przypominają mi zawsze ostatnie kilometry maratonu w Nowym Jorku, gdzie biegłam dwa razy. Choćbyście padali na twarz, oklaski, krzyki, wrzawa, doping poniosą Was do mety jak na skrzydłach. Ludzie uderzający w bandy, wykrzykujący twoje imię, machający i gratulujący finiszu. To jest tak piękne i tak wzruszające, że doładowuje lepiej niż najlepszy power żel.

W Chamonix jest dodatkowo taki zwyczaj, że na metę wbiegają z Wami najbliżsi, ojcowie biorą dzieci na ręce, starsze pociechy lecą z mamami za łapę.  No, sami przyznacie, że mało kogo nie poruszy taki widok.

Beata Sadowska (znów) biegnie MCC, czyli mama na gigancie Beata Sadowska
fot. archiwum prywatne

Mnie rusza zawsze. Tym bardziej, że zawsze to mnie łapią za łapę i wbiegają ze mną. I to naprawdę zawsze, bo nie odpuściłam żadnej edycji MCC, poza tą, którą w pandemii musieli odpuścić wszyscy. Czyli naprawdę kocham ten bieg!

Biegam od blisko dwudziestu lat, choć tak naprawdę dłużej, bo w podstawówce przez pięć lat trenowałam lekkoatletykę na Legii. Startowałam w maratonach w San Francisco, Londynie, Tokio, Wenecji, Florencji, Warszawie, Poznaniu, Amsterdamie, wspomnianym już Nowym Jorku. I wiecie co? Swoje biegowe szczęście znalazłam w Alpach. Wśród ciszy i górskich stoków. Wśród zieleni, skał, kozic i świstaków. Pośród samotnych godzin na trasie. Biegając nie na czas, ale dla siebie. Kiedy pytają mnie o bieganie, najczęściej pada: „Dlaczego to robisz?”. Ta historia będzie odpowiedzią…

Jedziemy autem do Martigny. Od lat mamy ten sam rytuał - na start odwozi mnie mąż Paweł z dziećmi. Tym razem był tylko nasz starszy syn Tytus, bo młodszy, Kosma, do godziny 16.00 miał obóz hokejowy. Staramy się wyruszyć na tyle wcześnie, żeby zdążyć jeszcze na espresso i rogalika w małej serowni przy stacji benzynowej. Im jestem starsza, tym bardziej lubię rytuały. Mogłabym wsiąść w autobus przygotowany przez organizatorów i z innymi biegaczami ruszyć do Szwajcarii, ale ten czas z rodziną przed biegiem ma w sobie coś wyjątkowego. 

3…2…1… Startujemy! Początek od razu jest pod górę. Między domami, winnicami, małymi uliczkami. Widzę Pawła, który coś do mnie krzyczy, ale nie jestem w stanie go usłyszeć pośród wrzawy i krzyków innych kibiców. Biegnę dalej i po prawej stronie zauważam zapłakanego Tysia. „Synku!” - wołam. Łzy błyskawicznie zamieniają się w szeroki uśmiech, a kurczowo trzymany w małych łapkach dzwonek zaczyna wydawać głośne dźwięki. Synek bierze mnie za rękę i z przejęciem opowiada: „Myślałem, że cię przegapiłem, ale jesteś. Dawaj, mama!”

Beata Sadowska (znów) biegnie MCC, czyli mama na gigancie Beata Sadowska
fot. archiwum prywatne

Ciepło na serduchu to mało powiedziane, to jest dopiero doping - najzdrowszy i do tego dozwolony!

Przez pierwsze kilometry biegu, kiedy wspinamy się na przełęcz Forclaz (1150 m n.p.m.) wydaje mi się, że mogę przenosić góry. Ta mała dłoń w pamięci wciąż powoduje, że się uśmiecham. Biegnie mi się spokojnie, lekko, przyjemnie. Po drodze cale rodziny wspierają najbliższych, wolontariusze próbują wymawiać imiona zagranicznych biegaczy zapisane na numerach startowych, wszyscy po drodze zagrzewają nas do biegu. Tylu komplementów nikt z nas nie usłyszał chyba przez całe życie!

Pierwszy pomiar czasu i ruszamy dalej. „Sadziu, jak jest?” - woła Paweł, który znowu złapał mnie na trasie, a Tytus biegnie obok mnie  i towarzyszy mi jeszcze przez kilkadziesiąt metrów. Oboje wiemy, że zobaczymy się znowu za kilka godzin. Teraz czeka mnie wspinaczka na Col de Balme, najwyższą przełęcz tych trailowych zmagań (2200 m n.p.m.).

Z powodu podwyższonego stanu wód ten odcinek został zmodyfikowany, żeby ominąć  most nad rzeką Trient. Biegniemy więc przez miasteczko, a nasza trasa pokrywa się tu z trasą OCC (kolejny bieg w ramach festiwalu UTMB). To powoduje wydłużenie nie tylko biegu, ale też limitów czasowych, bo z przełęczy mamy godzinę więcej, żeby dotrzeć do Chamonix (tym razem limit to 11, a nie 10 godzin). 

Pogoda jest idealna, humor też, więc wspinam się pod górę. I wtedy czuję, że coś jest jednak nieidealnie. Dwa miesiące wcześniej przeszłam covid i do tej chwili wydawało mi się, że nie pozostawił on w moim organizmie żadnych śladów. Grzecznie przeleżałam chorobę w łóżku i zrezygnowałam ze startu w Marathon du Mt Blanc, choć tak bardzo o nim marzyłam. Marzenia schowałam jednak do kieszeni, bo pozytywny wynik testu otrzymałam dzień przed zawodami. A że chorowałam z widokiem na trasę, biegaczy i krzykami kibiców w tle, wzdychałam do siebie głośno i przypominałam sobie słowa mojej przyjaciółki Aidy: „Najwyraźniej wszechświat miał na ciebie inny plan”.

Beata Sadowska (znów) biegnie MCC, czyli mama na gigancie Beata Sadowska
fot. archiwum prywatne

No dobra, wtedy miał, ale... teraz?! Teraz maszeruję pod górę, podpierając się kijkami, a i tak muszę przystawać, żeby złapać oddech. Znam tę trasę, znam to podejście, w końcu pokonywałam ją wielokrotnie i wiem, że spokojnie, w swoim tempie, jestem w stanie to zrobić bez dramatycznej zadyszki i kilku przystanków po drodze. Ale nie teraz!

Na szczęście lata temu nauczyłam się biegowej pokory i słuchania organizmu. Nie walczę, zatrzymuję się, kiedy proszą mnie o to płuca. Czekam 2-3 minuty i dopiero startuję. „Ach, więc to tak” - myślę i godzę się z tym, jak jest. Cieszę się, że w ogóle mogę biec, choć organizm w przyspieszonym tempie rewiduje moje wyobrażenia o tym, że covid przyłożył mi tylko wtedy, kiedy miałam pozytywny test. Skutki odczuwam nadal. 

To jeszcze nie przełęcz, ale jest górska chata i wodopój. Chyba nigdy nie byłam tak szczęśliwa, że przede mną stoi kolejka i muszę zaczekać dobre pięć minut, żeby uzupełnić wodę. Płuca też są wdzięczne. Kilka łyków lodowatej górskiej wody i wspinam się dalej. Wiem, że najgorszy kawałek mam już za sobą, teraz kilka trawersów aż w oddali zamajaczy schronisko i kolejny punkt żywieniowy. I kolejny pomiar czasu.

Tylko że ja do tego stopnia nie biegam na czas, że  zapomniałam nawet zapisać sobie na ręku limity na poszczególnych punktach (co zawsze robię). Tym razem jednak kompletnie wyleciało mi to z głowy, więc kiedy wdrapuję się już na wysokość niemal 2200 metrów, uzupełniam napoje, łapię banana i błyskiem zawijam się w dół. Był ku temu ważny powód: zobaczyłam tam gościa, który zamyka trasę. Nieważne, że nawet nie spoglądał na biegaczy, tylko sam wcinał krakersy i gawędził ze znajomymi i wolontariuszami. Wrażenie zrobił. „Lepiej nie wpaść mu w oko” - zaśmiałam się w duchu i rozpoczęłam zbieg do Le Tour.

Beata Sadowska (znów) biegnie MCC, czyli mama na gigancie Beata Sadowska
fot. archiwum prywatne

To górska wioska, którą doskonale znam, tam najczęściej odstawiam dzieci na narty. A jak się coś zna, ma się poczucie, że czas szybciej leci, a dystans jest krótszy niż w rzeczywistości. No a poza tym trasa prowadzi dół, a ja kocham zbiegi. Musiałam pamiętać tylko o jednym: żeby nie kopnąć w kamień, bo wtedy „ prąd" wędruje do łydki, która się spina, a skurcz sprawia, że lądujemy piętro niżej, czyli na ziemi.

Jak tylko przywiązuję do czegoś zbyt wielką wagę, skutek jest odwrotny do zamierzonego. Możecie więc dopisać sobie ciąg dalszy - na kamienistej, wyboistej  ścieżce w dół, kopnęłam w kamień, złapał mnie skurcz i wylądowałam jak długa na ziemi. Przez chwilę nie mogłam wstać, bo łydka była twarda jak głaz, bolała jak cholera i za nic nie chciała współpracować. Po chwili odpuściła.

Po drodze do kolejnego punktu kibicują mi Paweł z Tytusem i naszym psem Mimi oraz naszym sąsiadem Willem. „Wypatrzyłem mamę! - wrzeszczy Tyś do taty. - Wypatrzyłem!” A Paweł… załatwia ze mną domowe sprawy: „Jadę odebrać Kosia po hokeju!”.

Ja też jadę dalej. Za chwilę Argentiere, stamtąd mam już tylko 12 kilometrów do mety. Tam ucinam sobie pogawędkę z naszym znajomym, od którego wynajmujemy dom i który zawsze jest wolontariuszem podczas MCC.

Jeszcze trochę do mety. Po drodze przypominam sobie moje treningi. Czas wykradziony między pracą, domowymi obowiązkami i zajmowaniem się dziećmi. Pracuję na pełen etat, mamą też jestem na pełen etat. Często mówię, że biegam, żeby nie zwariować. Żeby złapać własne myśli za ogon albo nie myśleć o niczym. Żeby posłuchać ciszy i popatrzeć na naturę. Żeby robić jedną rzecz w jednym czasie.

Beata Sadowska (znów) biegnie MCC, czyli mama na gigancie Beata Sadowska
fot. archiwum prywatne

To chwile, których nikt mi nie zabierze. Mój zdrowy egoizm. Chwile, kiedy nikt nie ciągnie mnie za nogawkę i nie woła: „Mamo, siku!”. Każda mama potrzebuje takiego zdrowego resetu. Ja bardzo staram się o niego dbać. Przypominam też sobie, że stając na starcie, pomyślałam: „Boże, teraz przez ładnych parę godzin będę sama. Co za rozkosz!”.

Wbiegam do Chamonix i dostaję skrzydeł. Spotykam znajomych biegaczy, którzy już ukończyli MCC, ktoś z Polski woła: "Brawo, Beata, dawaj!”. Ludzie w kawiarniach biją brawo, słyszę już dźwięki mety, muzykę, słowa komentatora. Mam taką dziwną przypadłość, że - choćbym padała na twarz - ostatnie kilkadziesiąt metrów biegnę jak w podstawówce na 60 metrów. Jak koń do stajni. Meeeeeeeetaaaaaa!!!!! 

„Brawo, Sadzia. Chcesz się napić?” - pada, a w dłoniach przyjaciół widzę kieliszek i butelkę prosecco. Pękam ze śmiechu, ochotę mam tylko na colę i to najchętniej odgazowaną, jaką piłam podczas biegu. Ach, i jestem potwornie głodna! Siadamy wszyscy na schodkach, gawędzimy, a ja mentalnie wciąż macham ogonem ze szczęścia.

Przepełnia mnie najczystsza radość. Udało się, kolejny raz się udało! Mimo, że trenuję bez planu treningowego w myśl zasady, że „mama biega, kiedy może”. Mimo, że organizm dostał w kość przez covid. Mimo, że miałam mega intensywny tydzień przed biegiem. I wiecie co? Podziękowałam sobie, że chce mi się chcieć, że mimo 48 lat na karku wstaję od biurka czy z kanapy w poszukiwaniu mojego biegowego szczęścia. I jeszcze za to, że je znajduję. 

P.S. Tym razem Tytus nie wbiegł ze mną na metę, bo chwilę się spóźnił.

P.S.2. Kosma też nie wbiegł, bo szykował dla mnie niespodziankę w domu: kanapki z… musztardą. Musiałam zjeść dwie!

P.S.3. I jak tu nie biegać!

BS

Zobacz również:
REKLAMA
}