Tak zaczęła się akcja Bieg na Sześć Łap. To było ponad cztery lata temu. Dziś schronisk, które biorą udział w tym przedsięwzięciu, jest 32, a na eventy organizowane co kilka tygodni przychodzi od dwustu do trzystu osób. Co oznacza, że zaczyna brakować psów. No bo jeśli takich, które mogą biegać, w schronisku jest kilkadziesiąt, to wielu chętnych musi odejść z kwitkiem.
Pożyczyć od sąsiada?
Każda dobra rzecz zaczyna się od idei. A idea rodzi się w głowie. W tym przypadku była to głowa Moniki Dąbrowskiej. A któż to jest? To właśnie ta pani, która zjawiła się w olsztyńskim schronisku z szalonym pomysłem Biegu na Sześć Łap. Dziewczyna, która wychowywała się ze zwierzętami.
Za małą Moniką w jej rodzinnej miejscowości Mareza chodził wianuszek kaczek. Dziewczyna przyjaźniła się też z królikami, ale największą miłością darzyły ją psy.
„Wychowałam się z Miśkiem, Ryszardem, Kubusiem, Tofisiem i Dianą. To były psiaki, które mieliśmy w domu. Ale miłością wzajemną obdarzyłam też wszystkie czworonogi sąsiadów. Musiałam się do nich wymykać cichcem, żeby moje pupile nie były zazdrosne” – wesoło wspomina tamte czasy Monika.
Pies to doskonały towarzysz biegu. Co prawda nie zawsze trzyma tempo, ale za to motywuje bardziej niż cała grupa biegowa.
Jednak wszystko, co dobre w życiu, zawsze się kończy. Tak też skończyło się dzieciństwo Moniki, która wyjechała z domu na studia. Na początku tęsknotę za zwierzętami stłumił towarzyski zgiełk. Monika mieszkała w akademiku i uczyła się na kilku kierunkach, więc nie było czasu na wzdychanie za psem czy kotem. Dopiero gdy skończyła naukę i poszła na swoje, pojawił się mały dół. Robota od świtu do nocy, biurko, fast food, mało czasu na sen. A do tego po powrocie z pracy tylko cztery ściany i taka cisza, że aż strach.
„W pierwszym odruchu chciałam przygarnąć jakiegoś schroniskowego biedaka, ale szybko przyszła refleksja, że to nie będzie dobry pomysł – opowiada. – Wracam późno z pracy, więc spędzałby mnóstwo czasu sam. Bałam się, że nie miałby kto regularnie wychodzić z nim na spacery. Na te spacery, które były potrzebne i mnie, bo zasiedziałam się za biurkiem”.
Na początku Monika pomyślała więc, że może zacznie wyprowadzać na spacery psy sąsiadów. One spędzą więcej czasu na dworze, a i ona zazna trochę ruchu. Podpytała nawet co niektórych, czy by jej swojego pupila nie udostępnili, ale nie znalazł się żaden chętny. Wtedy zaczęła myśleć, skąd by tu wziąć psa?
Skojarzenia zaprowadziły ją do schroniska. Jednym z elementów tych skojarzeń była jej sąsiadka: koleżanka, która pracowała jako weterynarz w olsztyńskim schronisku. Kiedy więc Monika stawiła się w przytulisku, była już przez tę koleżankę zapowiedziana jako miłośniczka zwierząt. Tak by kierownictwu łatwiej było uwierzyć, że za tym dziwnym pomysłem, żeby pożyczać na biegi psa, stoi całkiem zrównoważona osoba. Monika poparła to gruntownie przygotowaną argumentacją.
Jej pomysł miał formę tak drobiazgową, jak biznesplan. Dyrektorka placówki Anna Barańska szybko przemyślała sprawę (oceniła zalety i wady takiej propozycji) i powiedziała, że pomysłowi należy się test. Miał go przeprowadzić nie kto inny, jak pies.