Wiadomo, że jeśli trenujecie razem, to wspólna pasja dodaje bieganiu wyjątkowego smaczku. Ale co, jeśli nagle któreś z was musi powiedzieć: „pas”? Jak cieszyć się sukcesami sportowymi partnera, jeśli doskonale znamy ich słodki i uzależniający smak, a dla nas są one zakazane? Czy pozostaje zrzędzenie, jak w reklamach, których bohaterowie nie zjedli jeszcze popularnego na całym świecie batonika?
Biegowe związki z reguły się sprawdzają, ale chyba tylko sportowcy (także amatorzy) zrozumieją, jakim sprawdzianem jest sytuacja, w której ktoś nagle musi zrezygnować z treningów. Ponieważ sama znalazłam się w takiej sytuacji, mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że to jednak nie koniec świata. Ba! Może to być nawet początek ciekawej i dość zabawnej przygody.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby nagle obrazić się na niego, bo on może, a ja nie. Nie chodzi też o udawanie, że wymuszona zdrowiem czy obowiązkami rezygnacja z aktywności to nic wielkiego. Chodzi o odnalezienie się w nowej sytuacji. I tak zostałam... trenerką! Po namowach postanowiłam towarzyszyć mojemu biegaczowi w dłuższym treningu, jadąc rowerem. Po namowach, bo wcześniej uznałam, że to przecież dla słabych, że nawet się nie spocę, a dyskusja ze mną przypominała zdecydowanie scenkę reklamową sprzed zjedzenia batonika.
Za to kiedy już wyszliśmy, nawet minimalna dawka ruchu zrobiła swoje. Do tego to moim zadaniem było mierzenie tempa i nakreślanie zadań treningowych. Odrobinka władzy okazała się tak wciągająca, że musiałam cały czas powtarzać sobie, że przecież w moim interesie jest, żeby on po powrocie do domu miał jeszcze siłę na cokolwiek...
Kiedy chwilowa absencja zmusiła mnie do oglądania zawodów biegowych z drugiej strony, w naturalny sposób nastawiłam się też na kibicowanie. Poza profitami, o których pisałam we wcześniejszych tekstach, dostałam też za to nagrodę niespodziankę. Była nią niezapomniana mina mojego biegacza, kiedy zupełnie zaskoczony usłyszał na długim podbiegu: „Biegnij, bo cię widzę!”. A ja po prostu stałam nieco wcześniej niż się umawialiśmy i przyłapałam go na spacerku. W efekcie on najpierw się zdziwił, później uśmiechnął, a na końcu wziął głęboki wdech i pobiegł! Mała rzecz, a ucieszyła. I jego, i mnie.
Ale uwaga! Kibicowanie z zaangażowaniem może narazić nas na grad niewygodnych pytań. Przywykłam już do nieustającego zdziwienia mojej babci, która przy okazji każdej imprezy biegowej nie może się pogodzić z tym, że „za te męczarnie to jeszcze trzeba płacić”.
Ostatnio jednak w trakcie kibicowania przyszło mi odpowiadać na pytania typu: „Po co ta reszta tak leci, jak i tak nie wygrają?”, albo „Na co temu, co ledwo biegnie, jeszcze plecak?”. W tym drugim przypadku chodziło o bukłak, więc łatwiej było mi wyjaśnić, co i jak. Kibicowałam i tłumaczyłam z pełnym zaangażowaniem. Poczułam się jak po dwóch batonikach.
Sezon biegowy mamy w pełni, więc życzę nam wszystkim, żeby przerw było jak najmniej. Ale jeśli już się zdarzą, to warto pamiętać, że to nie koniec. Bo na szczęście biegacz bierny wcale nie musi być mierny.