I to wcale nie dlatego, że jest gorąco i biega się ciężko. Nawet nie dlatego, że są wakacje i po włączeniu trybu relaksacyjnego czasami biegać się nie chce. Im po prostu latem znacznie trudniej jest się schować!
Pierwszy raz usłyszałam o tym od przyjaciółki. Później okazało się, że biega z nią znajoma, która podziela ten pogląd. Później ktoś w pracy, ktoś znajomy kogoś z pracy i tak dalej, i coraz bardziej.
„Ja po prostu nie lubię, jak ktoś mnie widzi podczas biegania. Jak się pocę, jak sapię. Nie cierpię zastanawiać się, czy ludzie będą się na mnie gapili, czy będą obracali się za mną, jak przebiegnę obok nich, imitując dźwięki ciuchci parowej. Albo, czy widząc mnie z daleka, będą przypominali sobie numer alarmowy. Najlepiej ten ogólny, bo nie wiadomo, czy bardziej pomoże straż pożarna, czy pogotowie” – wycedziła mi kiedyś przez zęby koleżanka, zapytana o to, dlaczego nie lubi biegać rano.
Okazało się, że nie tylko obowiązki domowe, samopoczucie czy zawartość terminarza wpływają na porę biegania. Jest i ten ciemny obszar w mózgu, który podpowiada, że świat nie jest jeszcze gotowy na oglądanie nas w biegu. W efekcie jedynym momentem, w którym w butach biegowych czujemy się komfortowo, jest noc. A skoro tak, to maj, czerwiec, lipiec i sierpień stają się pasmem udręki.
Co ciekawe, poszukiwanie analogii i uzasadnienia takiej postawy poszło mi bardzo łatwo. Wystarczyło sięgnąć do własnego dzienniczka biegowego. A tam opis jednego z treningów sprzed kilku lat, dokumentujący traumę pierwszego biegania w... legginsach.
Bo ja nigdy nie nosiłam tego typu spodni, bo zawsze czułam się w nich źle, bo najlepsze spodenki to luźne spodenki. Jestem z frakcji, dla której lycra to czarna karta w historii mody, porównywalna tylko ze spodniami typu piramidy. Aż przyszedł ten moment, kiedy musiałam się przełamać i przekonać, że przylegające spodenki są bardzo wygodne i nawet nie wyglądają najgorzej.