Dokładnie taka sama zasada obowiązuje w biegach. Nie biegamy dla nagród. A nawet obrażamy się, jeżeli nas ktoś posądzi. Ale nie jest źle, jeżeli są. Tkwi coś takiego w człowieku, że strasznie lubi coś dostać. Nie kupić, a dostać. Dotyczy to nawet ludzi, których stać by było na kupienie może nawet i całej puli nagród rzeczowych w przeciętnym biegu. Dostaną kocyk albo poduszkę i tulą ją do piersi jak największy skarb.
Podobnie zachowuje się milioner, który targuje się do upadłego przy zakupie kapci na targu. Wytarguje sześć pięćdziesiąt i radość go rozpiera. Nie jestem milionerem, przeciwnie, emerytem, ale ponieważ wciąż jeszcze dorabiam, to banknot 50-złotowy nie jest dla mnie czymś wyjątkowo cennym. Ale otrzymany za trzecie miejsce w swojej kategorii w półmaratonie hajnowskim 2008 – jest. Do wiosny roku 2009 wraz z kopertą wisiał na ścianie obok medali i został wydany dopiero w momencie pilnej potrzeby, kiedy akurat zabrakło w domu gotówki. I wydając te 50 złotych, czułem się jakbym tracił grube tysiące...
Na szczęście pociecha przyszła na mecie półmaratonu Kruszwica – Inowrocław. Dostałem tam sto złotych za szóste miejsce w kategorii M70+. Tak! Za dopiero szóste! I to jest właściwe podejście organizatorów do zawodników: jak najwięcej nagród i jak najwięcej miejsc uhonorowanych poza podium. Bo człowiek jest zwierzęciem chciwym, pazernym, a także ogarniętym miłością własną.
No dobrze, mówię za siebie, ale niech mi nikt nie wmawia, że jest całkowicie pozbawiony tych cech. Biegnę, chcę mieć jak najlepszy wynik, chcę zająć jak najlepsze miejsce w swojej kategorii wiekowej i jeżeli cokolwiek mi się uda, chcę mieć to na piśmie, z pamiątkową fotką, którą potem z dumą pokazuję rodzinie: "O, tu, Jabłoński wygrał, tu Wrona, Grochocki, Staniszewski, tu Zembrzuski, który na ostatnim kilometrze bez wysiłku dołożył mi minutę, ale tu ja, szósty, bo szósty, ale w jakim towarzystwie!".