Ciśnieniomierz i fotka [felieton Jacka Fedorowicza]

W filmie "Nie ma róży bez ognia" Bronisław Pawlik, grający rolę administratora osiedla mieszkaniowego, zwraca się do niżej podpisanego, grającego rolę lokatora i pragnącego wysiudać niechcianego sublokatora, który mu się zalęgł był w minimetrażu, w te oto słowa: "Anonimów w zasadzie nie rozpatrujemy, ale nie jest źle, jeżeli są". Tak podstawową zasadę współżycia społecznego w socjalizmie streścił Stanisław Bareja, autor przytoczonej kwestii dialogowej.

Lekkim krokiem - felieton Jacka Fedorowicza
rys. Jacek Fedorowicz

Dokładnie taka sama zasada obowiązuje w biegach. Nie biegamy dla nagród. A nawet obrażamy się, jeżeli nas ktoś posądzi. Ale nie jest źle, jeżeli są. Tkwi coś takiego w człowieku, że strasznie lubi coś dostać. Nie kupić, a dostać. Dotyczy to nawet ludzi, których stać by było na kupienie może nawet i całej puli nagród rzeczowych w przeciętnym biegu. Dostaną kocyk albo poduszkę i tulą ją do piersi jak największy skarb.

Podobnie zachowuje się milioner, który targuje się do upadłego przy zakupie kapci na targu. Wytarguje sześć pięćdziesiąt i radość go rozpiera. Nie jestem milionerem, przeciwnie, emerytem, ale ponieważ wciąż jeszcze dorabiam, to banknot 50-złotowy nie jest dla mnie czymś wyjątkowo cennym. Ale otrzymany za trzecie miejsce w swojej kategorii w półmaratonie hajnowskim 2008 – jest. Do wiosny roku 2009 wraz z kopertą wisiał na ścianie obok medali i został wydany dopiero w momencie pilnej potrzeby, kiedy akurat zabrakło w domu gotówki. I wydając te 50 złotych, czułem się jakbym tracił grube tysiące...

Na szczęście pociecha przyszła na mecie półmaratonu Kruszwica – Inowrocław. Dostałem tam sto złotych za szóste miejsce w kategorii M70+. Tak! Za dopiero szóste! I to jest właściwe podejście organizatorów do zawodników: jak najwięcej nagród i jak najwięcej miejsc uhonorowanych poza podium. Bo człowiek jest zwierzęciem chciwym, pazernym, a także ogarniętym miłością własną.

No dobrze, mówię za siebie, ale niech mi nikt nie wmawia, że jest całkowicie pozbawiony tych cech. Biegnę, chcę mieć jak najlepszy wynik, chcę zająć jak najlepsze miejsce w swojej kategorii wiekowej i jeżeli cokolwiek mi się uda, chcę mieć to na piśmie, z pamiątkową fotką, którą potem z dumą pokazuję rodzinie: "O, tu, Jabłoński wygrał, tu Wrona, Grochocki, Staniszewski, tu Zembrzuski, który na ostatnim kilometrze bez wysiłku dołożył mi minutę, ale tu ja, szósty, bo szósty, ale w jakim towarzystwie!".

Ustawianie do zdjęcia pierwszych sześciu w każdej kategorii to jest naprawdę dobry zabieg propagandowy. Podobnie jak kategorie wiekowe co 5 lat i różne klasyfikacje według płci, zawodu i koloru oczu. Ostatecznie ja zacząłem biegać intensywnie od momentu, kiedy po pierwszym starcie (bieg "Solidarności" w 1981 roku na trasie Gdańsk–Gdynia, 24 kilometry) okazało się, że w konkurencji aktorów jestem trzeci, zaraz za Jackiem Domańskim, a gdybym był kobietą niezrzeszoną, to byłbym nawet drugi.

W zeszłym roku organizatorzy półmaratonu w Dąbrowie Górniczej też wiedzieli, jak się zachować. Nagrody rzeczowe do szóstego miejsca. To nic, że mam w domu już cztery ciśnieniomierze (najpopularniejsza nagroda za trzecie miejsce w kategorii 70+, ciekawe dlaczego?). Ważniejsze, że na fotce mieści się sześciu. W półmaratonie jaworskim jeszcze lepiej: ustawiają do dekoracji i fotografii tych na podium i obok następnych, aż do, bodaj, dziesiątego miejsca. I tak właśnie trzeba.

A w pierwszym półmaratonie poznańskim byłem drugi w kategorii i nic. Skompromitowałem się, pytając organizatorów, kiedy będzie dekoracja. "Jaka dekoracja? – zdziwili się i popatrzyli na złachanego starca lekceważąco. – W klasyfikacji open była już dawno. W kategoriach wiekowych tylko dla tych, co byli pierwsi". Powziąłem postanowienie: nigdy więcej nie pobiegnę w Poznaniu.

JF

Ten felieton był pierwotnie opublikowany w magazynie Runner's World w numerze lipiec-sierpień 2009

Zobacz również:
REKLAMA
}