Co Unia Europejska dała biegaczom? [felieton Jacka Fedorowicza]

Jestem artystą objazdowym, przy czym objazdowość jest intensywna i zadawniona. Każdy artysta objazdowy odwiedza głównie okolice, gdzie w skupiskach miejsko-wiejskich mieszka tak mniej więcej od trzech do dziesięciu tysięcy mieszkańców. To tereny żniwne artysty. Najpierw pokazuje się artysta kilka razy w roku w programie telewizyjnym transmitowanym z jakiejś reprezentacyjnej sali operowej (w moim przypadku ostatnio Opera Bydgoska), teatralnej czy amfiteatralnej - ma dzięki temu występowi darmową reklamę - i zaraz potem rusza w Polskę, żeby z reklamy skorzystać i zarobić.

Lekkim krokiem - felieton Jacka Fedorowicza
rys. Jacek Fedorowicz

Objeżdżam kraj wzdłuż i wszerz oraz po przekątnej, plus czasem jeszcze w kółko od ponad pół wieku, mam więc wszelkie dane, by kompetentnie odpowiedzieć na pytanie: co dało biegaczom wstąpienie do Unii Europejskiej?

Otóż dało im tysiące kilometrów bezpiecznych nawierzchni do biegania. Zaoszczędziło setek skręceń stawu skokowego, złamań kończyn dolnych we wszystkich pozostałych miejscach, a także złamań kończyn górnych powstających zwykle, gdy potknęła się o coś kończyna dolna i biegacz, padając, broni się rozpaczliwie przed rozkwaszeniem nosa. Uratowanych rzepek kolanowych już nawet nie ogarniam umysłem, tak wielka jest zapewne ich liczba.

Akces do UE jest przeliczalny na dziesiątki wagonów gipsu, na lata dłuższego biegania setek Polaków, na tony lekarstw i tysiące roboczogodzin lekarzy. Wiem, co mówię. Doświadczenie (ze szczególnym naciskiem na wszystkie możliwe przewracanki wyliczone powyżej) mam wyjątkowo bogate.

Odwiedziłem setki różnych miejscowości w całej Polsce i w setkach różnych miejscowości nocowałem po występie. Na ogół właśnie po występie odbywałem przebieżkę, bo przed to jednak trochę się bałem, że będę zupełnie złachany, skutkiem czego publiczność otrzyma za swoje pieniądze wybrakowany towar. Więc po, czyli najczęściej już po zapadnięciu zmroku.

Moi drodzy, szczególnie młodzi! Nie zdajecie sobie sprawy, co to znaczyło za socjalizmu. Zwłaszcza w tych miejscowościach między trzema a dziesięcioma tysiącami mieszkańców. Już nawet nie bieganie po nich, ale przemieszczanie się w tempie umiarkowanym późnym wieczorem było wysoce ryzykowne. Miasteczko pogrążone w kompletnej ciemności, latarnie najczęściej potłuczone; jeżeli działały, to dwie, trzy na kilka ulic, wnętrza sklepowe powygaszane wszystkie – obowiązkowo. Pobiegać można było ewentualnie dookoła rynku – tam zdarzało się, że było nieco jaśniej.

Czasem udawało się znaleźć stadion miejski, zamknięty na kłódkę, ale z gościnnymi dziurami w płocie i bieżnią. Ostrożne pierwsze okrążenie było zawsze testem, czy w poprzek bieżni nie leżą jakieś betonowe kloce, powywracane bramki piłkarskie czy pomeczowi kibice – dopiero potem można było odbyć trening w miarę bezpiecznie. Natomiast by pobiec kawałek za miasto czy choćby na skraj miasta – nie było mowy.

A dziś? Dzięki Unii Europejskiej mamy chodniki i ścieżki rowerowe w ilości zapierającej dech w piersiach. I stale rosnącej. Cała Polska w błyskawicznym tempie pokrywa się nowymi chodnikami i ścieżkami wytyczonymi często (radosna nowość!) nie przy samej szosie, lecz równolegle, ale w pewnej odległości.

Owszem, jak ktoś się uprze, to zawsze ponarzekać może, że podczas gdy na zachodzie Europy ścieżki są zazwyczaj asfaltowe, to u nas niemal wyłącznie pokryte kostką, która pewnie okaże się mniej wytrzymała niż asfalt. Można kręcić nosem, że kostka jest tylko czerwonawa (dla rowerów) lub szara (dla pieszych), że wszystkie ścieżki są w zasadzie na jedno kopyto: identyczne w Białymstoku, Zielonej Górze, pod Szczecinem i na Podhalu, wyglądają więc trochę jak chińskie mundurki. Ale jako truchtacz wolę jednostajne, równiutkie mundurki niż dziurawą i zdradliwą – choć malowniczą – różnorodność.

Owszem, nie wszędzie jeszcze da się pobiec daleko za miasto, ale też biegacz późnowieczorny nie ma prawa domagać się za wiele. Biega po nocy – jego wybór, trudno mu oświetlać leśne dukty. Ale już może witać z radością takie ścieżki, jak z Lidzbarka Warmińskiego w kierunku Górowa, z Kwidzyna spory kawał (dobrze nie pamiętam, chyba na południe – nie umiem orientować się według księżyca), z Gostynia na Leszno i wiele innych w wielu miejscowościach – zaryzykowałbym, że prawie wszystkich. Na ogół nie są to odcinki olśniewająco długie, ale nikt nie broni, żeby po nich tak ze dwa-trzy razy pobiec tam i z powrotem.

Ich główną zaletą jest jednak to, że gdy jeszcze coś widać, jak się na trening wybiega, i nic nie widać, jak się wraca do domu, nie jest ten powrót niebezpieczny, bo po prostu nie ma w nich dziur, sterczących płyt, nie ma pułapek. Na razie. Cieszmy się z nich, póki czas. Bo jak Unia kiedyś przestanie dopłacać...

JF

Ten felieton był pierwotnie opublikowany w magazynie Runner's World w numerze wrzesień 2011

REKLAMA
}