Ojciec chrzestny biegów ultra startował zarówno na topiących podeszwy piaskach Doliny Śmierci, jaki i mrożącym powietrze w płucach Biegunie Południowym. Ma na koncie takie wyczyny, jak 50 maratonów przebiegniętych w ciągu 50 kolejnych dni w 50 amerykańskich stanach, a nawet bieg non stop na dystansie 350 mil. I choć stawał na podium najbardziej prestiżowych zawodów biegowych na świecie, nawet on nie może wygrać z upływającym czasem.
W swojej nowej książce „A Runner's High” („Biegowy odlot”) powraca do tej edycji morderczego biegu Western States 100-Mile Endurance Race, który ukończył, będąc już po pięćdziesiątce, czyli kilka dekad po tym, jak po raz pierwszy zdobył słynną „klamrę do spodni” – odpowiednik medalu i główne trofeum tej imprezy. Książka przynosi rozliczenie na poziomie fizycznym i emocjonalnym z faktem, że on sam staje się coraz starszy i coraz wolniejszy.
Jednak dzięki „arenie do wewnętrznego rozwoju”, jaką są biegi ultra, jest też nieco mądrzejszy i silniejszy. I, jak odkryliśmy podczas spotkania z nim, wcale nie odpoczywa w bujanym fotelu.
Runner’s World: Czy biegowe osiągnięcia sprawiają, że starzenie się jest łatwiejsze?
Dean Karnazes: To zależy. Bieganie maratonów poniżej 3 godzin jest teraz dla mnie wyzwaniem. Kiedyś byłem w stanie zrobić to na treningu, ale z wiekiem biega się po prostu wolniej. Poprawiły mi się natomiast wytrzymałość, tolerancja na ból i zdolność radzenia sobie z brakiem snu. Chyba więc jest remis.
RW: Jak zmieniłeś trening po pięćdziesiątce?
DK: Zmieniło się wszystko. Teraz patrzę na siebie przez pryzmat bycia najlepszym zwierzęciem, jakim mogę być, i wszystko, co robię, musi prowadzić do tego celu. Jest w tym wiele dyscypliny, bo chcę nadal biegać po sześćdziesiątce, siedemdziesiątce i, mam nadzieję, również po osiemdziesiątce.