"Ostatni kontakt z nim mieliśmy o godzinie 4 nad ranem. Mówił, że czuje się dobrze. Żartował z pielęgniarką" – przypomina sobie Tomasz Grottel, ówczesny dyrektor szpitala w Śremie. Niefortunny wypadek wydarzył się niespełna miesiąc wcześniej, 19 maja. Wydawało się, że Maciej jest szczęściarzem. Podczas ujeżdżania rodzinnego konia rumak ważący 600 kilogramów przewrócił się, przygniótł jeźdźca i bardzo poważnie go poturbował.
„To naprawdę ręka opatrzności, ponieważ mąż miał bardzo poważne obrażenia otrzewnej – cieszyła się pani Joanna, żona Macieja Frankiewicza, która czuwała przy nim w szpitalu. – Wystarczyłoby, żeby zmiażdżenia były kilka centymetrów dalej. Lekarze stwierdzili, że obrażenia wewnętrzne są tak rozległe, jakby w męża uderzył samochód”.
Miał złamaną miednicę, liczne obrażenia wewnętrzne, krwotok do jamy brzusznej. Prosił, by zawieźć go do szpitala w Śremie, bo tamtejsza ortopedia ma dobrą opinię wśród koniarzy. Przeszedł operację, po której czuł się dobrze. W czerwcu zaczął rehabilitację. Poturbowany jeździec podchodził do sprawy wypadku z olimpijskim spokojem.
„Człowiek ma dwie nogi, a koń – cztery. Istnieje zatem mniejsze prawdopodobieństwo, że się przewróci – mówił Maciej z właściwym sobie humorem. – Czasami się potknie, ale nic się nie dzieje. Czasami przy potknięciu tylko upadnie, ale niezwykle rzadko przewróci się tak, że ugnie nogi, schowa głowę między nie i zrobi koziołka, jak to się stało w moim przypadku”.