17 maja opowiedział w „GW” o tym, jak to rok temu „odeszło” od niego ścięgno Achillesa. Mam nadzieję, że nie bezpowrotnie, tu mam pewne doświadczenia, ale o tym za chwilę. Artykuł Pacewicza wprawił mnie w nastrój nostalgiczny, ponieważ przeszedłem podobną drogę, tyle że nieco wcześniej.
Pacewicz jest ode mnie 16 lat młodszy. Zaczynał – podobnie jak ja – w wieku podeszłym. Według kryteriów młodzieży jako starzec, czyli sporo po czterdziestce. Bieganie go wciągnęło, wessało, zaanektowało – jak to Piotr określa – wkręcenie mu się zdarzyło, pełne i nieodwracalne. Zwróciłem na niego uwagę, kiedy przyznał się w jakimś dawnym felietonie, kilkanaście lat temu, że biega.
Wtedy to jeszcze nie było wśród tzw. ludzi mediów powszechne, ani tym bardziej – jak dziś – modne.
Wyznanie Pacewicza wzbudziło więc moją sympatię, szczególnie że przyznał się, iż ma ambicję zejść poniżej 1:45’ w półmaratonie; to mi przypomniało moje ambicje w wieku lat 55. Wtedy właśnie marzyłem, żeby zejść poniżej tej granicy, a gdy kilka razy się udało, starałem się zejść poniżej 1:40’, co już się nie udało. Zabrakło kilkudziesięciu sekund, trzasnęły przyczepy mięśnia dwugłowego.
Pacewicza dopadło kilkanaście lat później, trzeba przyznać, że na wyższym niż mój poziomie. Zabrakło mu 13 minut, żeby zejść poniżej trzech godzin w maratonie. Dawne 1:45 w połówce wydawałoby mu się już pewnie wynikiem kompromitującym. Co start, to lepszy wynik i dopiero achilles uświadomił mu, że nie jest nieśmiertelny. Podobnie jak mnie uświadomił to dwugłowy.
Spotykaliśmy się rzadko, czasem było to wzajemne mignięcie na trasie. Raz chwilę dłużej pogadaliśmy na bieżni Agrykoli, niedawno, ale musiało to być jeszcze w czasach bezbłędnie działającego pacewiczowego achillesa, bo, pamiętam, odniosłem wrażenie, że rozmawiam z maszyną do poprawiania wyników. Ale radosną i pełną energii, o bateriach naładowanych na maksa.