Pierwszy raz wpadł mi w ręce RW po angielsku. Pismo tylko o bieganiu? Zdumiewające! Był rok 1988. Kupiłem sobie słownik i rzuciłem się do czytania. Biegałem już wtedy od kilkunastu lat ogarnięty manią ciągłego poprawiania wyników, ale dopiero z RW dowiedziałem się, że jak się nagle zdarzył personal best na 10 000 m, to nie wolno NASTĘPNEGO DNIA lecieć na stadion, żeby go poprawić (skoro tak dobrze poszło…). Z przeciążenia wychodziłem baaardzo długo.
Daję ten przykład, żeby pokazać, jakim byłem, za przeproszeniem, idiotą. A nawet większym, bo za mało mi było wcześniejszego doświadczenia, kiedy to na powstającej obwodnicy Trójmiasta pobiegłem z Chylonii do Rębiechowa i z powrotem, żeby sprawdzić, czy mogę spróbować maraton, a że czas mieścił się w limicie, z zapałem wziąłem się za ostry trening W DNIU NASTĘPNYM, no i o żadnym bieganiu nie było mowy przez kilka miesięcy.
Dopiero z Runnersa dowiedziałem się, że jest coś takiego jak nakaz odpoczynku, regeneracja, w razie przeciążenia zasada R.I.C.E., że trzeba robić rozgrzewkę, rozciąganie i inne takie. Nie śmiejcie się! Wiem, że dziś to oczywistości. Ale w PRL w latach 80. nieprzynależny nigdzie amator nie miał szans, żeby się tego dowiedzieć.
Braki wiedzy biegowej mogłem regularniej nadrabiać dopiero po odzyskaniu niepodległości, gdy Balcerowicz (też biegacz!) zarządził wymienialność złotówki. Zaprenumerowałem RW w Anglii, potem wyszła wersja polska. Od razu się na nią przerzuciłem, uznałem też, że mając za sobą tyle lat biegania i tyle błędów, powinienem przed nimi zacząć ostrzegać innych. Zacząłem 94 Runnersy temu. Zamieściłem tu wiele cennych prawd. Na przykład:
Komentarze