Odwiedziłem Stany Zjednoczone po długiej, kilkunastoletniej przerwie. Odwiedziny były krótkie, kilkudniowe, ale spełniły nadzieje sentymentalnego staruszka, odwiedziłem bowiem miejsca, z którymi mam związane niezwykle miłe wspomnienia biegowe. Od razu powiem, że przedmiotem miłych wspomnień nie jest maraton nowojorski. Niestety. Nie dostałem się.
Pamiętam, wylądowałem w Nowym Jorku w roku 1988, też po dość długiej przerwie, ale spowodowanej wówczas działalnością antysocjalistyczną, która skutkowała kilkuletnim okresem odmów paszportowych, poczynając od stanu wojennego i delegalizacji Solidarności. Ale w 1988 roku władza, w obliczu zbliżającego się niechybnego bankructwa Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zaczęła przygotowywać się do Okrągłego Stołu i w ramach ukłonów w stronę tak zwanych dysydentów udzieliła mi łaski paszportowej. Znalazłem się więc w Nowym Jorku i miałem ogromną ochotę spróbować się w maratonie.
Niedługo przed wyjazdem, jeszcze w kraju, sprawdziłem, czy w ogóle jestem w stanie przeżyć ten dystans. Próbę odbyłem samotnie, ponieważ okrutnie bałem się tego wstydu, który musiałbym przeżyć, schodząc z trasy przy ludziach. Pobiegłem budującą się właśnie i pustawą jeszcze obwodnicą Trójmiasta z Gdyni-Chyloni, dokładnie odliczając słupki kilometrowe, zawróciłem w okolicy lotniska Rębiechowo, po czym poczłapałem z powrotem. Udało się – do Chyloni dotarłem żywy, po upływie czterech godzin z hakiem.
Niestety, Amerykanie okazali się nieczuli na wszelkie prośby. Limit uczestników Maratonu Nowojorskiego był już dawno wyczerpany; dowiedziałem się tylko, że w pierwszym dniu zapisów były kolejki. To mnie zdumiało, bo to ja przyjechałem przecież z krainy wszechobecnych kolejek, a tu proszę, u nich też. Ze smutkiem obejrzałem miejsce przewidziane na metę w Central Parku, ale od razu się pocieszyłem: stwierdziłem, że finisz jest pod górę, a więc gdybym nawet przebiegł cały maraton, to na ostatnich metrach na pewno bym padł. Więc lepiej, że się nie dostałem.