Kiedyś dawno temu wymyśliłem sobie taki cel – chciałbym przebiec maraton. W ogóle uważam, że posiadanie jakiegoś celu w życiu jest bardzo ważne. To napędza. Daje motywację do działania i satysfakcję po jego spełnieniu. Nieważne co to jest – maraton, nauka gry na bałałajce czy pójście na kurs orgiami – NIEWAŻNE. Ważne, żeby po przebudzeniu rano wiedzieć, że do czegoś się dąży. Myślę, że nasze życie wtedy jest jakieś takie pełniejsze i minimalizujemy ryzyko rutyny. Dla mnie to bardzo ważne, dlatego też teraz kilka dni regeneracji i ruszam z kolejnymi wyzwaniami.
Tak w zasadzie to moje bieganie szło kolejno - książkowo wręcz. Regularnie biegać zacząłem od naprawdę niewielkich dystansów, więc pierwszy mini-cel to było przebiegnięcie 10 km. Poszło. Potem sukcesywne zwiększanie dystansu zaprowadziło do półmaratonu, a w ostateczności do maratonu. Jako że ten ostatni to już rzeczywiście spory dystans, zacząłem trenować według planu. Wcześniej to typowy freestyle i zabawa bieganiem.
Można powiedzieć, że od sierpnia biegałem już pod kątem maratonu. Do tego treningi obwodowe i żeby to wszystko miało jakiś sens, włączyłem w to oczywiście w miarę rozsądne odżywianie. Wszystko szło zgodnie z planem. Jak miałem wolne to zdarzały się 2 treningi dziennie. A jak nie to praca-dom-trening - POWTÓRZ KOLEJNEGO DNIA. Było dobrze. Dzień „0” coraz bliżej. Forma jest. W zasadzie to mogę powiedzieć, że w życiu nie miałem takiej formy jak na ten tydzień przed maratonem, więc byłem bardzo pewny siebie. No i jak to często w takich przypadkach bywa, los postanowił się ze mnie trochę pośmiać i na jednym z treningów poczęstował mnie kontuzją...
Naprawdę bolesną. Wraz z "wujkiem google" zdiagnozowaliśmy, że to dosyć częsta kontuzja biegaczy, czyli problem z przyczepem łydki (tak wiem, bardzo nierozsądnie bo powinienem iść do lekarza itd. no ale...). Do biegu tydzień, więc w głowie panika i apteka staje się mi bliższa niż sklep spożywczy.
Maść przeciwzapalna i przeciwbólowa, maść rozgrzewająca, maść chłodząca, tabletki przeciwzapalne (pół wypłaty zostawione), okłady lodem, masaże, zimne prysznice, tejpy (do tego musiałem nawet kawałek nogi ogolić, takie poświęcenie!) – wszystko na potęgę. Robiłem, co mogłem. Totalna rezygnacja i załamka, bo naprawdę dużo serca włożyłem w te całe przygotowania i co, nagle wszystko na marne? Na to się zapowiadało, bo do ostatniej nocy miałem wątpliwości, czy powinienem wystartować i stawiać zdrowie na szali. Postanowiłem więc, że wystartować na pewno muszę, nie ma takiej opcji, że nie stanę tam przynajmniej na tej linii startu i nie spróbuję. Wiele osób trzymało za mnie kciuki, rodzina miała do mnie przyjechać z innego miasta, żeby zobaczyć mnie na trasie. Nie mogłem przecież ich zawieść. Nie mogłem zawieść też siebie.
Wstałem więc rano, wysmarowałem nogę, czym mogłem, łyknąłem tabletkę przeciwbólową (mało rozsądnie wiem, ale to tylko jeden mały ibuprofen ;)) no i w drogę pod Stadion Narodowy. Nie chcę tu też robić jakiejś niepotrzebnej dramaturgii, bo tak naprawdę, to tego dnia bolało mnie już dużo mniej niż na początku, ale dyskomfort był i tak spory, zwłaszcza psychiczny. Dłuższa niż zwykle rozgrzewka i ustawiam się na starcie. Swoją drogą to też ciekawa sprawa, bo ludzi było tyle, że zanim przekroczyłem linię startu, minęło 8 minut od wystrzału startera.
Tak wyglądają takie biegi. Pierwsze metry biegu (o ile tak to można nazwać) to przełamywanie bariery psychicznej i wyczucie, na ile mogę sobie pozwolić. Niestety, nie mogłem sobie pozwolić na zbyt wiele, bo przy każdym szybszym ruchu jednak czułem kłucie w tej łydce. Trudno. Wiedziałem już wtedy, że nie ma mowy o jakimkolwiek ściganiu. Tylko walka o dotrwanie do końca. W zasadzie to taki był cel – PRZEBIEC, a nie się ścigać. No, ale wiadomo, że gdzieś tam z tyłu głowy ambicja podpowiadała, żeby wykręcić przy tym jakiś fajny czas.