Psy postanowiły pożywić się biegaczem w Lesie Łagiewnickim. Znam ten las. Biegałem tam zawsze, gdy odwiedzałem Łódź, a zaczęło się to w 1966 roku, gdy kręciliśmy fim „Kochajmy syrenki” i ośrodek wczasowy w Arturówku odgrywał rolę eleganckiego hotelu na Mazurach. Dla oszczędności: do Arturówka z łódzkiej Wytwórni Filmowej było trochę bliżej niż do Mrągowa.
Biegałem tam w czasach przed-dżi-pi-esowych, więc początkowo co najmniej kilka razy udało mi się tam zabłądzić, i to dość skutecznie. Najstaranniej wymalowane na drzewach znaki szlaku turystycznego wytyczały trasę, która była sporą pętlą. Znając własne skłonności do błądzenia, postanowiłem, że będę się ich pilnie trzymał.
Kilka razy mnie dziwiło, co ten las taki duży. Że przebiegam trzeci raz tę samą trasę, zorientowałem się dopiero jak spadł śnieg i rozpoznałem po podeszwach moje własne ślady. Ale wolałbym umrzeć z głodu na pętli niż być rozszarpany przez psy. Co mną wstrząsnęło w przygodzie maratończyka: już opatrzony w szpitalu biegacz powiedział, że psy zaatakowały po cichu, bez uprzedzania szczekaniem, bez agresji nawet. „Nie, one nie były rozeźlone, one spokojnie realizowały swój plan, one po prostu chciały mnie zabić” – mówił.
To, że maratończyk przeżył, graniczy z cudem. Nie miał prawa przeżyć, a przeżył tylko dzięki swej sile, woli walki, determinacji – za wszelką cenę postanowił dociągnąć gryzące go psy kawałeczek dalej, do miejsca, o którym wiedział, że tam będzie widoczny z okien ośrodka wypoczynkowego – i dzięki niebywałemu szczęściu. Rzeczywiście, zauważono go i natychmiastowa pomoc uratowała mu życie. Dodatkowe szczęście polegało na tym, że zanim dotarł do zbawiennego miejsca, psy – jak opowiadał – nie zdążyły rozerwać mu żadnej tętnicy ani doskoczyć do gardła.