Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły

Są ludzie, którym udało się w życiu coś. Wygrać kilka maratonów, wybiegać najlepszy wynik na świecie i wychować kilka tysięcy uczniów... Takim człowiekiem jest Henryk Załęski. Bokser, biegacz i prawdziwy nauczyciel! Człowiek-orkiestra, który prawie całe życie poświęcił na rzecz sportu.

Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły Tomasz Woźny
Przysiadać zdarzało mu się rzadko. Raczej przez życie ciągle biegł (fot. Tomasz Woźny).

Dzień dobry, panie profesorze, pamięta mnie pan?” – mówię, a on wpatruje się we mnie przez moment intensywnie, by zaraz uśmiechnąć się szeroko. Obaj jesteśmy w strojach sportowych, obaj czekamy, aż strzelą na start. „Tak, jasne. Ty byłeś taki trochę większy!” – pokazuje rękoma na boki, żeby zobrazować moje szkolne gabaryty. „Tak, tak, to ja...” – odwzajemniam uśmiech i przypominam sobie siebie z tamtych lat. Dużego, okrągłego nastolatka na bieżni.

Przypominam sobie test Coopera. Jak „paliła mnie rura” już od drugiego okrążenia i jak Henryk Załęski zachęcał, żebym mimo wszystko dalej biegł. Jak tłumaczył nam, że bieganie jest fantastyczne, że przełamywanie bariery bólu daje dużo satysfakcji. Z urokiem odmawiał, gdy domagaliśmy się, by po prostu rzucił nam piłkę i dał spokój.

Mimo naszego sprzeciwu, zawsze przeprowadzał rozgrzewkę i co tydzień kombinował, jak zrobić z nas lepszych sportowców i przekonać nas do biegania. Do tego samego biegania, które część z nas, jego uczniów, pokochała dopiero teraz.

Czytaj też: Historia biegania w Polsce. Początki i rozwój biegów masowych

Najlepszy na świecie

„Ja teraz biegam i piszę do Runner’s World” – mówię do niego, a on kiwa głową z uznaniem. I jest mi z tym dobrze, bo uznanie w oczach Henryka Załęskiego to naprawdę coś. To jeden z tych nauczycieli, któremu przez całe życie się chciało. Który nie tylko wybiegał w swojej kategorii wiekowej w 2005 roku najlepszy wynik w maratonie na świecie, ale wychował też kilka tysięcy uczniów wrocławskiego technikum elektronicznego.

Wychował często wbrew dużemu oporowi ich zaniedbanych ciał. Dlatego pomyślałem, że to dobra okazja, by uhonorować tego człowieka. A nie umiem zrobić tego lepiej niż po prostu o nim opowiedzieć. O sportowcu i wychowawcy, jakich mało.

Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły Tomasz Woźny
Oto tabliczka, która upamiętnia biegowe osiągnięcie Henryka Załęskiego. Najlepszy wynik w maratonie na całym świecie (fot. Tomasz Woźny).

Mieszka w podwrocławskiej Sobótce, gdzie też mnie zaprosił. Tam też, razem z Antonim Stankiewiczem, organizował pierwszy półmaraton ślężański – bieg znany w całym kraju. Regularnie go też wygrywał.

Puchary dla żony

Ta trudna sztuka nie udała mu się dotąd tylko dwa razy, odkąd organizowany jest wyścig. Ostatnio przegrał trochę przez pomyłkę. Gdy zobaczył na trasie biegacza, który z nim w końcu wygrał, doszedł do wniosku, że to jakiś „młodziak”, który startuje w niższej kategorii wiekowej. Dał się więc wyprzedzić i nie gonił go. Dopiero na mecie okazało się, że ten młodzieńczo wyglądający pan startuje dokładnie w jego kategorii.

To właśnie tam, w Sobótce, w progu jego domu, przyjmuje mnie jego małżonka. Zaprasza do środka i dzwoni po męża, który jest na treningu. Facet ma 73 lata i biega minimum 60 kilometrów tygodniowo. Stąd też cały dom pucharów. Stoją na meblach, stołach, wszędzie, gdzie spojrzeć. Ale wnikliwe oko zauważy, że jest w tym jakiś ład i porządek, że najprawdopodobniej rozstawiała je kobieca ręka.

Poznaj sylwetkę innego doświadczonego polskiego biegacza: Michał Stadniczuk: Życie na długim dystansie 

„To jest tylko część” – śmieje się szanowna małżonka, gdy spoglądam na trofea. „Reszta jest w piwnicy. Dużo tego tam mamy” – dodaje. I myliłby się ten, który uznałby, że na piętrze są te najważniejsze. O nie. W mieszkaniu Załęscy trzymają te najładniejsze. Te, które pani domu uzna za dość atrakcyjne i oryginalne, żeby mogły tu stać. Szczególnie ceni sobie te kryształowe, bo może wsadzić do nich kwiaty. A jest w czym wybierać, jeśli chodzi o puchary i pucharki, które wybiegał Henryk Załęski przez te ponad trzydzieści już lat.

Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły Tomasz Woźny
Kiedyś ważniejszy był wynik, dziś dobrze spędzony czas (fot. Tomasz Woźny).

Dwa razy wygrywał w swojej kategorii maraton w Berlinie. Zwyciężał też we Wrocławiu (6 razy), Hamburgu, Gdańsku i Warszawie. Był też trzeci na mistrzostwach świata w biegach górskich. A to tylko te większe biegi spośród wszystkich wygranych. Zwycięskich półmaratonów już nie zliczy. I to wszystko mimo tego, że zaczął biegać dopiero w wieku czterdziestu lat.

Boks i niewybuchy

Dlaczego? Bo najpierw w jego życiu był boks... A nie, nie. Najpierw to były niewypały. „Niestety, tak” – przyznaje Henryk Załęski, ale daje naciągnąć się na te wybuchowe wspomnienia. „Do Wrocławia przeprowadziliśmy się z rodzicami i czwórką rodzeństwa, gdy miałem pięć lat. Wtedy było tu pełno różnego rodzaju powojennej amunicji. Nawet takiej, jak ten wielki pocisk, którego razem z kolegą któregoś dnia przeturlaliśmy do ogniska, bo nie byliśmy go w stanie nieść.

Schowaliśmy się za prowizorycznym murkiem z cegieł i czekaliśmy na eksplozję – opowiada. – Wybuchu nie było, ale zjawiła się milicja, straż pożarna i wojsko” – śmieje się Henryk. Jego dzieciństwo to była też zabawa w toczenie kółka, czyli rowerowej obręczy popychanej kijem bądź drutem. Każdy szanowany chłopak musiał taką mieć. Szacunek zdobywało się także w pojedynkach bokserskich. No i stąd właśnie w jego życiu wziął się boks!

To była pierwsza pasja Henryka Załęskiego. Jeszcze w szkole podstawowej urządzali mecze bokserskie na gołe pięści. Nie zwykłe bójki, żadne tam chuligańskie wybryki! To były pojedynki z zasadami, gdzie każda walka kończyła się uściskiem ręki. Zgromadzona publiczność oceniała też styl – walenie na oślep spotykało się z jego stanowczym potępieniem.

Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły Tomasz Woźny
Henryk Załęski trenuje sześć razy w tygodniu. A ma gdzie biegać, bo okolice Sobótki są naprawdę malownicze (fot. Tomasz Woźny).

Zwycięstwo w wyniku takiej dzikiej, ślepej szarży było natychmiast kwestionowane. W szkole funkcjonował też nieformalny ranking. „Nikt nie prowadził zapisków, ale wszyscy wiedzieli, kto na którym jest miejscu” – wspomina z uśmiechem Henryk.

Czytaj więcej: Złote zasady starej szkoły biegania

Pokazówka z Kulejem

W 1960 roku odbywała się natomiast olimpiada w Rzymie. Na niej właśnie młody Henryk Załęski oglądał plejadę naszych najlepszych bokserów – na przykład Kazimierza Paździora, złotego medalistę tychże właśnie igrzysk. Tak się złożyło, że młody Henryk został potem kolegą mistrza. Zapisał się do Gwardii Wrocław i boksował tam wystarczająco długo, by poznać innych najlepszych. Na przykład wielkiego Jerzego Kuleja, z którym stoczył nawet pokazową walkę. Walkę, z którą wiąże się bardzo ciekawa historyjka.

Otóż w wieczór poprzedzający starcie obydwaj spali w jednym pokoju i mistrz zapytał młodego pięściarza: „Heniu, powiedz mi, który ty narożnik najbardziej lubisz, to ja cię w nim jutro położę...”. To miał był żart – nieco zaczepny, trochę prowokacyjny dowcip. Ale Henrykowi i tak zadziałał na nerwy, zwłaszcza gdy Jerzy Kulej zachęcał go, żeby bił nazajutrz ile sił. „Niech walka wygląda na prawdziwą – mówił mistrz. – O mnie się nie martw, ja sobie z tobą poradzę” – zapewniał.

No i Heniu następnego dnia zaczął bić. Od pierwszej sekundy przypuścił atak. Do tego stopnia, że Kuleja na chwilę aż zamroczyło. „W drugiej rundzie rzucił się więc na mnie z taką siłą, jakby wstąpił w niego jakiś zwierz. No i dopiero jak mi porządnie oddał, to obaj się trochę uspokoiliśmy. Walka pokazowa szczęśliwie dobiegła końca” – wspomina Henryk Załęski.

Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły Tomasz Woźny
Trofea biegowe Henryka Załęskiego to bardzo pokaźna kolekcja. Z medalami jak z pucharami: w mieszkaniu wisi tylko ich część (fot. Tomasz Woźny).

Kable w ścianie

Mistrzostwo Dolnego Śląska juniorów i występy w kadrze kraju nie skusiły go jednak do pozostania w tym sporcie. Rzucił go w wieku 24 lat. Najważniejsze były studia. „To były czasy, kiedy bokserów podziwiano, ale jednocześnie za ich plecami wyśmiewano się z nich. Że mało inteligentni, że ciemniaki, gamonie, nieroby... Nikt w oczy im tego, oczywiście, nie mówił, ale to się dało wyczuć. Dlatego właśnie postanowiłem to zostawić. Po to, żeby pokazać ludziom, że mam większy potencjał” – opowiada pan Henryk.

Studia skończył z bardzo dobrym wynikiem i zatrudnili go we Wrocławskich Zakładach Elektronicznych Elwro. Został tam specjalistą od rekreacji i wypoczynku. Do jego obowiązków należało organizowanie dla pracowników ogólnozakładowych ćwiczeń gimnastycznych emitowanych przez radiowęzeł i sesji sportowych. Pewnie pracowałby tam długo, gdyby nie działalność wywrotowa. Był przewodniczącym zakładowej Solidarności i władze Elwro postanowiły się go pozbyć.

Czy wiesz, jak zmieniało się bieganie na przestrzeni lat? Stara i nowa szkoła sportu

Wyrzucili go, ale nie przeniósł się daleko. Trafił do szkoły przy zakładzie – prestiżowego technikum. Przestrzegali tamtejszego dyrektora, że bierze do siebie wywrotowca, ale ten uspokajał, że sobie poradzi. Zafundował Henrykowi Załęskiemu dwa etaty w nadziei, że jak zawali chłopa robotą, to ten nie będzie miał czasu na zabawę w Solidarność.

„Dałem jednak radę. Były dni, że pracowałem od siódmej do dwudziestej, a i tak szerzyłem idee Solidarności. Opowiadałem o niej uczniom. Byli bardzo ciekawi, ale jednocześnie cały czas ktoś informował dyrekcję o mojej działalności, bo co rusz wzywali mnie na dywanik. Zastanawiałem się, czy ktoś na mnie donosi. Sprawa wyjaśniła się w czasie remontu szkoły. W ścianach wiły się kilometry kabli. Wszystkie pomieszczenia były na podsłuchu. Żaden z uczniów nie musiał nic mówić. Dyrektor miał bezpośredni nasłuch” – wspomina.

Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły Tomasz Woźny
Dziś pan Henryk ma 73 lata. Biega od czterdziestego roku życia (fot. Tomasz Woźny).

Opowiadał o Solidarności, ale uczył też sportu, choć jeszcze nie pasjonował się bieganiem. Ta przygoda rozpoczęła się w wieku lat czterdziestu. Właśnie wtedy nawiedziła go po raz pierwszy rodzinna zmora, czyli choroba zwyrodnieniowa stawów.

Sprawdź: Bieganie dla seniorów: jak trenować w sile wieku i unikać kontuzji?

Gdy przez długi czas nie przestawały go boleć podpuchnięte kolana, poszedł na prześwietlenie. Gdy lekarz spojrzał na zdjęcie, ciężko westchnął. Wyjaśnił Henrykowi, że widzi nieodwracalne zmiany zwyrodnieniowe. To była diagnoza. Za nią szły zalecenia – nie biegać, nie skakać, nie fikać. Koniec świata dla nauczyciela wuefu.

Paraliżujący skurcz

„Pomyślałem wtedy, że to nie może się tak skończyć. Wuefista o kulach? Na przekór wszystkiemu zdecydowałem się tę przypadłość rozbiegać” – mówi. Nie od razu, oczywiście. Sporo go ta walka kosztowała. Na początku ledwo kilometr, potem dwa, pięć, dziesięć. Wszystko okupione ogromnym, choć z każdym treningiem malejącym bólem.

W końcu stuknęło dwadzieścia kilometrów. Wtedy pojawiła się myśl o pierwszym maratonie. Zadziwiająca dla niego samego, bo przecież za czasów bokserskich nie lubił biegać. Ale się pokusił i zapisał na czterdzieści dwa kilometry z Sobótki do Wrocławia, bo tak wtedy przebiegała trasa maratonu wrocławskiego.

Wtedy to był Maraton Ślężan. Mimo niechęci do biegania Henryk Załęski nastawienie miał optymistyczne. Jego i innych biegaczy na miejsce startu z Wrocławia wiózł pociąg pachnący ówczesną maścią przeciwbólowo-rozgrzewającą Capsigel. Tam właśnie, w swoim przedziale, spotkał doświadczonego maratończyka, który dzielił się z nim swoją wiedzą. Gdy za oknami pociągu ukazały się okolice mety, starszy stażem biegacz cicho jęknął: „Jak dobrze byłoby już tu być”.

Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły Tomasz Woźny
Sam bieg to ból, walka ze sobą, udręka. Dopiero dobiegnięcie do celu daje satysfakcję, której szukamy (fot. Tomasz Woźny).

Henryk nie mógł się wtedy nadziwić temu nastawieniu. „Zacząłem go pocieszać, że przecież przed nami wielka przygoda, wspaniałe emocje! Że nie możemy skupiać się na cierpieniu, które nas czeka. Spojrzał wtedy na mnie wymownie i powiedział, że wybacza mi moje słowa, bo nie mam pojęcia, o czym mówię” – wspomina Henryk Załęski. Rzeczywiście, nie wiedział, bo już na starcie wyrwał do przodu jak szalony.

Koledzy, których mijał, wołali za nim, żeby zwolnił. „Heniu, czyś ty oszalał?!” – krzyczeli. Ale on dopiero na trzydziestym kilometrze zrozumiał, że przesadza. Dopiero wtedy skamieniały mu mięśnie i musiał skrócić krok. Wszyscy zaczęli go mijać. „To było straszne uczucie. Dlatego przed samym końcem biegu zmobilizowałem się i wyprzedziłem jeszcze jednego zawodnika. Byłem z siebie dumny. Dopiero jak ten facet dobiegł na metę i wylał z butów krew, zrozumiałem, że nie dokonałem wcale niczego wielkiego” – opowiada. On sam stracił tam wtedy osiem paznokci. Uzyskał za to świetny wynik – 2:59:45!

Potem przez dwa tygodnie na schody wspinał się tyłem. No i powiedział sobie, że to ostatni raz. Ale potem zapomniał o bólu i znów zachciało mu się pobiec. Zapisał się więc na kolejny maraton, na którym poprawił wynik o dziesięć minut i stracił już tylko dwa paznokcie. Natomiast za trzecim startem mało nie zszedł z tego świata. Do trzydziestego kilometra nie pił wcale, bo szkoda mu było czasu na głupie pochłeptywanie. No i dopadły go skurcze tak silne, że powykręcało mu całe ciało i musiała ratować go ekipa medyczna.

Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły Tomasz Woźny
Sportowe życie Henryka Załęskiego ma trzy rozdziały. Pierwszy z nich to boks. Drugi to praca pedagogiczna, a trzeci – bieganie (fot. Tomasz Woźny).

„To nie była ostatnia przygoda z tą przypadłością. Na innym z biegów tak mnie wykręciło, że padłem na ziemię. Wolontariuszka, która zadzwoniła po karetkę, powiedziała, że mam skurcz, na co oni odparli, że do zwykłych skurczy nie jeżdżą. Nie wiedzieli, że ja mam skurcz niemalże ogólnoustrojowy” – śmieje się. Zabrali go wtedy do szpitala i wypuścili w tak dobrej formie, że zastanawiał się, czy nie wracać na miejsce, gdzie padł. Oczywiście po to, by dalej biec...

Oberkiem po wygraną

Potężny skurcz zatrzymał go również przed metą w wygranym maratonie warszawskim. Na 150 metrów przed końcem biegu chwycił go za dwugłowy tak mocno, że Henryk stał i patrzył na linię mety przez 20 minut. Komentator co chwila wskazywał na niego kibicom, a tutaj do przodu ani rusz! Zaczął kuśtykać. Do mety dotarł jakimś dziwnym „oberkiem”, ale i tak udało mu się zwyciężyć.

Bo sportowcem jest zdeterminowanym. Wygrywał już biegi w kategorii M50, na które zjeżdżali się konkurenci z całego świata. Był okres w jego życiu, że gdy nie stawał na najwyższym stopniu podium, to uznawał cały start za przegraną. W 2005 roku jego przyjaciel Antoni Stankiewicz przejrzał wyniki wszystkich większych maratonów i okazało się, że w swojej kategorii wiekowej Henryk Załęski uzyskał najlepszy czas w sezonie.

Kolejnym jego sukcesem jest Półmaraton Ślężański. Razem z Antonim Stankiewiczem opracowali jego współczesną formułę. Bo kiedyś to był niezwykle wyczerpujący bieg na 33 kilometry. Dziś to jedna z najpopularniejszych i najlepiej zorganizowanych „połówek” w kraju.

Henryk Załęski: Mistrz Starej Szkoły Tomasz Woźny
Młodzieńcze lata spędził w Gwardii Wrocław, gdzie wychodził na ring z najmocniejszymi zawodnikami naszego kraju. Biegać zaczął w wieku czterdziestu lat, ale i na tym polu odnosił poważne sukcesy w kolejnych kategoriach wiekowych (fot. Tomasz Woźny).

Nie mówię nie

Zapamiętane zostaną też na pewno jego osiągnięcia nauczycielskie. Nie ma bowiem biegu, na którym nie spotkałby swoich uczniów. Podchodzą do niego, witają się, chwalą wynikami i wspominają czasy, gdy do biegania trzeba było ich zmuszać. „Są chłopaki, co dzwonią do mnie nawet zza granicy. Jeden z nich telefonuje po każdym biegu, żeby opowiedzieć o starcie” – opowiada Henryk Załęski. To wszystko dlatego, że pozostawił po sobie w szkole tak miłe wspomnienie.

Nie tylko namawiał na bieganie, ale pokazywał też chłopakom, jak się uprawia boks, zachęcał do gimnastyki. I świecił przykładem. Nieraz było bowiem tak, że uczniowie wystawiali głowy za okno i, wgapiając się w szkolną bieżnię, mierzyli panu profesorowi czas. Wychodzili potem na przerwę i dziwili się osiąganym przez niego wynikom.

„Pytali, jak ja to robię, czy mi się chce tak męczyć, czy ja lubię się tak katować. Odpowiadałem im wtedy, że w czasie biegu cierpię zupełnie tak jak oni. Ale gdy już staję, zaczynam się cieszyć satysfakcją z dobrze wykonanej pracy, z osiągniętego wyniku, konstruktywnie spędzonego czasu. To właśnie próbowałem im przekazać na lekcjach WF-u” – tłumaczy. Teraz przygotowuje się do kolejnego maratonu. Choć zarzeka się, że to będzie już ten ostatni raz.

Gdy zdumiony pytam go, dlaczego, odpowiada, że tak radzą ortopedzi. „Panie profesorze, a czy ten pierwszy, co trzydzieści lat temu zdiagnozował u pana zwyrodnienia, też nie zabraniał biegać?” – pytam. „No tak, w sumie racja – śmieje się. – Zobaczymy, jak to będzie. Nie mówię nie, nie mówię tak...”.

RW 09-10/2018

Zobacz również:
REKLAMA
}