Dzień dobry, panie profesorze, pamięta mnie pan?” – mówię, a on wpatruje się we mnie przez moment intensywnie, by zaraz uśmiechnąć się szeroko. Obaj jesteśmy w strojach sportowych, obaj czekamy, aż strzelą na start. „Tak, jasne. Ty byłeś taki trochę większy!” – pokazuje rękoma na boki, żeby zobrazować moje szkolne gabaryty. „Tak, tak, to ja...” – odwzajemniam uśmiech i przypominam sobie siebie z tamtych lat. Dużego, okrągłego nastolatka na bieżni.
Przypominam sobie test Coopera. Jak „paliła mnie rura” już od drugiego okrążenia i jak Henryk Załęski zachęcał, żebym mimo wszystko dalej biegł. Jak tłumaczył nam, że bieganie jest fantastyczne, że przełamywanie bariery bólu daje dużo satysfakcji. Z urokiem odmawiał, gdy domagaliśmy się, by po prostu rzucił nam piłkę i dał spokój.
Mimo naszego sprzeciwu, zawsze przeprowadzał rozgrzewkę i co tydzień kombinował, jak zrobić z nas lepszych sportowców i przekonać nas do biegania. Do tego samego biegania, które część z nas, jego uczniów, pokochała dopiero teraz.
Czytaj też: Historia biegania w Polsce. Początki i rozwój biegów masowych
Najlepszy na świecie
„Ja teraz biegam i piszę do Runner’s World” – mówię do niego, a on kiwa głową z uznaniem. I jest mi z tym dobrze, bo uznanie w oczach Henryka Załęskiego to naprawdę coś. To jeden z tych nauczycieli, któremu przez całe życie się chciało. Który nie tylko wybiegał w swojej kategorii wiekowej w 2005 roku najlepszy wynik w maratonie na świecie, ale wychował też kilka tysięcy uczniów wrocławskiego technikum elektronicznego.
Wychował często wbrew dużemu oporowi ich zaniedbanych ciał. Dlatego pomyślałem, że to dobra okazja, by uhonorować tego człowieka. A nie umiem zrobić tego lepiej niż po prostu o nim opowiedzieć. O sportowcu i wychowawcy, jakich mało.