Od ambicji się zresztą zaczęło. Bo gdy po pierwszych zawodach (bieg "Solidarności" Gdańsk-Gdynia 1981) zajął trzecie miejsce w kategorii aktorów i zauważył jeszcze, że gdyby był kobietą niezrzeszoną, to byłby nawet drugi, to porwał go szał wyników. Od tego czasu już się ścigał, choć o tym, co to jest rozciąganie i interwały, dowiedział się grubo ponad 10 lat później. Mimo to nie biegał dla przyjemności i relaksu, ale dla wynagrodzenia sobie krzywd psychicznych z lat młodości. Ta ambicja spowodowała, że ma już przerobione wszystkie kontuzje świata, a po każdym biegu jest tak wypompowywany, że czasem ledwo wdrapie się na podium swojej kategorii.
Bo, owszem, wygrywa. Czasem nawet pieniądze. Stówę, dwie, pięć dych. Kasę, którą chomikuje miesiącami, bo tak ciężko zarobiona. Nie biega jednak dla pieniędzy. Czasem zdarza mu się dla poklasku. Jak za komuny, gdy tęgiego ubeka przydzielonego mu do obstawy doprowadził wytrwałym truchtem do płaczu. Że ubek płakał, mówili znajomi, bo Jacek Fedorowicz tego nie widział. Z wrodzonym sobie sceptycyzmem w łzy zwalistego przedstawiciela aparatu bezpieczeństwa nie wierzył. A przecież każdego by kusiło, żeby tę historię sprzed wielu lat tak kolorowiej opowiedzieć. Ale nie jego.
Jego drażni przesada i romantyzm, który od jakiegoś czasu przypisuje się bieganiu. "Odczuwam przesyt poetyckiego podejścia do biegania – wyznaje satyryk. – Proponuję nie sięgać prawą ręką do lewego ucha i wydobywać z niego proste skojarzenia. Dlatego w moich felietonach nie szukam biegowej filozofii".
Nie zdarza mu się poetyzować, za to zdarza mu się pomarudzić. A to na przebierańców, którzy odbierają nieco godności współzawodnictwu, a to na ciasne bramki startowe, za szybko wymieniane przez producentów modele butów (przyzwyczaisz się, a już ich nie produkują), zbyt wymyślne w nich rozwiązania (z poczwórną amortyzacją i klimatyzacją), limity biegaczy na biegach, półmaratony organizowane symultanicznie (czasem sześć jednego dnia w całej Polsce), psy na trasach, rowerzystów w pełnym pędzie z dziwną ambicją ocierania się o biegaczy, joggerów ze słuchawkami w uszach zawalających drogi jak furmanki, stroje sportowe bez kieszonek czy kobiety kibiców, kaleczące tartanowe bieżnie obcasami. No i w końcu miałkość dzisiejszej młodości: "Wiesz, biegałabym, ale nie mam getrów" – usłyszał kiedyś na ulicy. Bo przecież on zaczynał biegać w trudniejszych czasach. Jak szedł na trening, to brał do ręki jakieś lekkie dokumenty, żeby ludzie nie myśleli, że wariat, a tylko facet, co się spóźnił i leci z jakąś robotą.
Najważniejszy medal
Dziś biega dalej, mimo obsesji. Bo ciągle boi się, że go z tej trasy ściągną, że zgubi numer startowy, że ktoś zobaczy, że nie dał rady, że znów ktoś powie: "O! Pan idzie…". No i że mu pomysłów na felietony zabraknie, bo nie ma zamiaru zrobić z tego cyklu zwykłego pamiętnika. Mimo że ma o czym opowiadać.
Na przykład o maratonie chicagowskim. Historia ciekawa, bo oficjalnie na zawodach królewski dystans przebiegł tylko raz. Oficjalnie, bo 42 kilometry biegał wcześniej na treningach po to, żeby sprawdzić, czy może próbować biec tyle "przy ludziach". Ale medal za maraton ma tylko z Chicago. Jest on jednak dla niego nagrodą ważniejszą niż pięć statuetek za Festiwal Dobrego Humoru, dwa telewizyjne Wiktory, jeden Superwiktor i dziesiątki innych nagród, jak choćby Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.
Po tej półce z wyróżnieniami widać, że jest to i ważna postać, i bezdyskusyjny autorytet. Stwierdzamy to obiektywnie – jak, zresztą, uczy lektura jego 50 już felietonów opublikowanych w Runner's World.
Czy wiesz, że…?
• Czytelnicy RW znają go jako biegacza, ale to także malarz, aktor i satyryk. Skończył wydział malarstwa w Gdańsku, zagrał w kilku filmach, m.in. kultowym "Nie ma róży bez ognia". Prowadził wiele satyrycznych programów. Dziś występuje w "Filharmonii Dowcipu" razem z Waldemarem Malickim i Zenonem Laskowikiem.
• Jacek Fedorowicz wszystkie swoje sukcesy zawdzięcza ciężkiej pracy. "Od małego byłem kujonem. Zawsze mniejszy, zawsze młodszy, zawsze chudszy, ale za to bardzo ambitny" – podkreśla.
• "Dziennik Telewizyjny" to program satyryczny, który spowodował renesans popularności Jacka Fedorowicza. Prowadził go w latach 1995-2005 w Telewizji Polskiej. Formuła była karykaturą programu informacyjnego w PRL.
• Jacek Fedorowicz do dziś ma tremę, gdy przychodzi mu występować na scenie. Pociesza go tylko to, że jeszcze trochę, jeszcze chwila i będzie mógł z niej zejść lekkim krokiem.
• Rysunki Jacka Fedorowicza oddają to, co w jego felietonach z cyklu "Lekkim krokiem" najważniejsze: zdrowy rozsądek w podejściu do trendów i mód.
• Startuje głównie w półmaratonach, bo ich nazwa brzmi już godnie. Lubi też bieg na 10 kilometrów, bo na tym dystansie meta wydaje się stosunkowo blisko.
• Półmaratonową życiówkę osiągnął na biegu "Solidarności" w Gdyni w 1992 roku. Czas, który wtedy uzyskał, wyniósł 1:40:41.
• Jacek Fedorowicz przebiegł maraton chicagowski z numerem 2221. Był to rok 1988. To jego jedyny oficjalny start na królewskim dystansie w dotychczasowej karierze.
• Cieszy go moda na bieganie. "Ludzie zrozumieli, jak ważny jest powrót do doświadczeń faceta, który gonił gazelę po sawannie. To powinno uchronić nasz gatunek przed degrengoladą" – mówi.
RW 07/2014