Godzina po wschodzie słońca. Nie muszę tak wcześnie wstawać, bo łóżko od biurka dzieli zaledwie kilka kroków. Ptaki za oknem śpiewają już jednak od piątej, a mi zbyt wiele myśli dźwięczy w głowie, bym mógł spać choćby minutę dłużej. Poza tym jeśli poczekam jeszcze chwilę, przegapię moją ulubioną porę dnia.
Początki to jak zawsze walka. Stawy bolą podczas wciągania dresu. Kiedy zamykam bramę i ruszam przed siebie, na myśl o czekających mnie kilometrach przewraca mi się w żołądku. Ale to minie. Jak zawsze. Po kilku minutach zostawiam wiejskie zabudowania w tle, przeskakuję ogrodzenie i wkraczam na pierwszą, dobrze mi znaną łąkę. Wygryziona darń, jeszcze mokra od nocnego deszczu, błyszczy w świetle nisko zawieszonego, porannego słońca. Nierównomiernie przycięte zarośla na drugim końcu pola odpowiadają za osobliwą grę światła, która tworzy dziwaczną aureolę w odcieniach złota i zieleni.
Dookoła mnie rozbrzmiewają głośne trele i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie moje nocne lęki i zmartwienia wydają się teraz śmiesznie małe. Kolejna łąka jest bardziej zielona, a trawa wysoka tak, że muszę podnosić kolana niczym bocian. Słońce pada na moją twarz, niespodziewanie mocno ją ogrzewając. Zaczynam się pocić, ale jednocześnie czuję wszechogarniające odprężenie. Stopy i oddech odnajdują naturalny rytm, żołądek wraca na swoje miejsce.
Próbuję przypomnieć sobie wszystkie sprawy, które budzą we mnie strach. Znów kręci mi się w głowie, ale tym razem przez krótką chwilę. Jest przecież tyle innych rzeczy, o których mogę teraz myśleć: bladoniebieskie niebo, unosząca się tuż nad gruntem mgła, delikatny szum wiatru poruszający źdźbła trawy…