Janusz w zeszłym roku przejechał na wózku inwalidzkim z Krakowa do Sopotu, żeby zbierać pieniądze dla chorego Czarka, żeby inspirować niepełnosprawnych i żeby zdobyć swój Everest. Tak nazywała się cała akcja: „Zdobędę swój Mount Everest”.
Na trasie opowiadał ludziom o Januszu sportowcu, ale o Januszu alkoholiku opowiedział tylko raz, w domu poprawczym. Żeby wiedzieli, żeby drogi na szczyt nie zaczynali jak on – z samego dna. Z klatek schodowych, noclegowni, aresztów, szpitalnych sal.
Kolarstwo i dzieciństwo
Wszystko zaczęło się w Płocku. Tam Janusz się urodził. On i jego sześcioro rodzeństwa. W domu się nie przelewało, ojciec zaglądał do kielicha i mama musiała dużo pracować. Janusz sporą część wychowania odebrał na ulicy. Marzył, żeby być kolarzem. Jak był Wyścig Pokoju, to rzucał wszystkie zabawy – kije, łuki, piłki – i leciał oglądać Szurkowskiego, Szozdę, Mytnika.
Poszedł też do klubu. Od tego czasu wychowywał go też trener – krótka fryzurka i czyściusieńki rower. Dyscyplina. No i może na tej dyscyplinie dojechałby Janusz do dojrzałości, ale trzeba było dołożyć grosz do rodziny. Zbierał butelki po libacjach parkowych i jeździł na truskawki w czasie wakacji. Inni na obóz, a on do roboty. Musiał rzucić trening i tylko po cichu składał rower w piwnicy w nadziei, że kiedyś wróci. Nie wrócił.
Warto przeczytać: Kazimierz Piskorek: 2800 km od alkoholowego dna
Gdy już miał 18 lat, to zemdlał na ulicy. Trafił do szpitala i pamięta tylko, że po kilku dniach zastrzyków zapytał pielęgniarkę, kiedy się one skończą, a ona odpowiedziała, że będzie się musiał do nich, niestety, przyzwyczaić. Cukrzyca typu młodzieńczego. Chłopak wpadł w rozpacz, a potem stwardniał i tę rozpacz zamienił w bunt. Wyraził go w sposób powszechny – czyli zaczął niszczyć sam siebie. Alkoholem.