Janusz Radgowski: Z dna na szczyt wózkiem

„Czego ode mnie chcesz?” – tymi słowami Janusz Radgowski pytał Boga, kiedy znalazł się na samym dnie. Ale Bóg długo nie odpowiadał. Czekał, aż się Janusz podniesie. Janusz w końcu sam sobie powiedział "dość". No i wstał. Wtedy znalazł też swoją drogę.

Janusz Radgowski, Zdobędę swój Mount Everest Archiwum własne
Janusz Radgowski / fot. Archiwum własne

Janusz w zeszłym roku przejechał na wózku inwalidzkim z Krakowa do Sopotu, żeby zbierać pieniądze dla chorego Czarka, żeby inspirować niepełnosprawnych i żeby zdobyć swój Everest. Tak nazywała się cała akcja: „Zdobędę swój Mount Everest”.

Na trasie opowiadał ludziom o Januszu sportowcu, ale o Januszu alkoholiku opowiedział tylko raz, w domu poprawczym. Żeby wiedzieli, żeby drogi na szczyt nie zaczynali jak on – z samego dna. Z klatek schodowych, noclegowni, aresztów, szpitalnych sal.

Kolarstwo i dzieciństwo

Wszystko zaczęło się w Płocku. Tam Janusz się urodził. On i jego sześcioro rodzeństwa. W domu się nie przelewało, ojciec zaglądał do kielicha i mama musiała dużo pracować. Janusz sporą część wychowania odebrał na ulicy. Marzył, żeby być kolarzem. Jak był Wyścig Pokoju, to rzucał wszystkie zabawy – kije, łuki, piłki – i leciał oglądać Szurkowskiego, Szozdę, Mytnika.

Poszedł też do klubu. Od tego czasu wychowywał go też trener – krótka fryzurka i czyściusieńki rower. Dyscyplina. No i może na tej dyscyplinie dojechałby Janusz do dojrzałości, ale trzeba było dołożyć grosz do rodziny. Zbierał butelki po libacjach parkowych i jeździł na truskawki w czasie wakacji. Inni na obóz, a on do roboty. Musiał rzucić trening i tylko po cichu składał rower w piwnicy w nadziei, że kiedyś wróci. Nie wrócił.

Warto przeczytać: Kazimierz Piskorek: 2800 km od alkoholowego dna

Gdy już miał 18 lat, to zemdlał na ulicy. Trafił do szpitala i pamięta tylko, że po kilku dniach zastrzyków zapytał pielęgniarkę, kiedy się one skończą, a ona odpowiedziała, że będzie się musiał do nich, niestety, przyzwyczaić. Cukrzyca typu młodzieńczego. Chłopak wpadł w rozpacz, a potem stwardniał i tę rozpacz zamienił w bunt. Wyraził go w sposób powszechny – czyli zaczął niszczyć sam siebie. Alkoholem.

Janusz Radgowski: Wózkiem na szczyt archiwum własne.
Fot. archiwum własne.

Na początku było fajnie. Imprezy, koledzy, dusza towarzystwa, ale potem „chcę, mogę” zamieniło się w „muszę”. Żona rozwiodła się z nim, gdy córka miała rok i dwa miesiące. Nie widywał jej, tylko teściową pytał półprzytomnie, co u małej. A ona wzruszała ramionami, bo mała nawet ojca nie wspominała. Jakby go nie było.

„Zafundowałem moim dzieciom półsieroctwo. Na odwykach zawsze mówią, żeby szukać wybaczenia, ale ja nie mogę, bo czuję, że na to nie zasłużyłem – przyznaje smutno. – I choć wiem, co u nich słychać, i choć myślę, że i one trzymają za mnie kciuki, to nie chcę im się narzucać. Niech żyją spokojnie”.

Kiedy wspomina tamte lata, to używa mocnych słów: skundlony, piekło, dno. Długo na tym dnie leżał. Czasem w klatce schodowej, czasem w areszcie, a czasem w plenerze. Niekontrolowana cukrzyca zabrała mu nogę, a alkohol godność. Chociaż dobrego serca nie. Janusz taki już jest, że jak go ratowali w szpitalu, to pielęgniarki tylko wzdychały: „Oj, Janusz, Janusz…”. A sąsiedzi, jak przyjeżdżała po niego policja, to bronili, że w sumie to dobry chłop.

Zobacz także: Roman Lisiecki: Nie piję, bo biegam

W końcu któregoś dnia siedział przed pustą szklanką z kacem rozsadzającym głowę i powiedział: „Dość”. Mama trafiła do szpitala i postanowił, że nie będzie się za niego wstydzić. Co dzień do niej chodził, a jej powoli znikał z oczu wstyd. To mu dało siłę. Sprzątał mieszkanie kilka razy dziennie, robił pompki, żeby wypocić ten syf i czytał, bo to kocha. „Na »Beniowskim« Słowackiego płaczę i dziś” – śmieje się.

Janusz Radgowski: Wózkiem na szczyt archiwum własne.
Fot. archiwum własne.

W końcu już tak długo był trzeźwy, że zaczął się o siebie bać. Poszedł do ośrodka pomocy społecznej, żeby nie być sam, żeby ktoś go pilnował. Trafił do noclegowni i nabierał tam pokory, bo okazało się, że nie jest lepszy. Że takich jak on jest mnóstwo. Ta pokora przydała się, jak wysiadła nerka. Trzy lata dializ dało mu w kość.

„Po każdej czułem się jak zdjęty z krzyża. Miałem dość, nie wytrzymałbym tego, gdyby nie ten sport, gdyby nie ta wpojona na kolarskich treningach dyscyplina. Ile to ja razy pytałem Boga, czego on ode mnie chce?” – wyznaje.

Dwa złote to majątek

W końcu cały ten gniew na Boga wykrzyczał do lekarza. No i ten, jak zobaczył w jego oczach szczerość, zapisał go na listę oczekujących na przeszczep. Znaleźli mu nerkę. Pasowała tak, jakby dostał ją od siostry. Do dziś chwali ten dzień i tę kobietę, jej rodzinę, która mu ów dar ofiarowała. Bo przeszczep dał mu szansę na ten powrót, o którym marzył za dzieciaka, składając rower w piwnicy.

Najpierw jeździł w kółko na wózku wokół klombu w domu pomocy społecznej. Pętla miała 200 metrów, a ludzie pukali się w głowę. Potem wyjechał na zewnątrz i zrobił pierwszy długi dystans: cztery kilometry. Do głównego skrzyżowania i z powrotem. Czas? Trzy godziny. A potem coraz szybciej i szybciej, aż w końcu w starym wózku odpadły koła i znów trafił do szpitala. Tym razem już jako sportowiec, choć wcale się do tego nie przyznał, że już trenuje.

Przeczytaj również: Bieganie i alkohol: niebezpieczny związek z procentami

Ale w domu pomocy społecznej się zorientowali i dostał pozwolenie, żeby w warsztacie wózek reperować. Zapragnął więc maratonu. Szczęście się do niego uśmiechnęło i znalazł kontakt z integracyjnym klubem tenisa. Nie dość, że tenisistą nie był, to dostał od nich wózek do tańczenia – i tak był wniebowzięty. Do dziś ludzi z tego klubu wychwala. Jeździł na nim maratony, połówki, dziesiątki i czuł, że wraca. Że to dobry kierunek.

„Wtedy zapragnąłem dać coś od siebie, pomóc. Wpadł mi do głowy pomysł wyprawy z Krakowa do Sopotu. Pomysł na mój Everest” – wspomina.

W wózku klubu tenisowego pękła rama, ale znów miał szczęście: znaleźli się przedsiębiorcy, którzy ufundowali mu prawdziwą sportową rakietę, na której jeździ do dziś. Trasę Kraków – Sopot zrobił. W relacjach wszystko wyglądało pięknie, ale było i bardzo trudno. Jak wiało, jak padało, jak już kończyły się siły. Wtedy nie było świadków, wtedy parł do przodu sam. On i niepełnosprawny Czarek w jego głowie. Bo dla tego chłopca jechał. Nawet ekipie eskortującej powiedział:

„Ludzie, ja was uwielbiam i jestem wam wdzięczny, ale jak przyjdzie najgorsze, to wiem, że będę tam sam. Ja i Czarek, bo to on w tym wszystkim jest najważniejszy". No i się udało. „Udało się na tyle, że teraz planuję przejechać trasę z Watykanu do Wadowic. Szukam ludzi, którzy pomogą mi finansowo, bo sam na takie przedsięwzięcie nie mam pieniędzy. Szukam głównego sponsora. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś taki. Bo ja wiem, że zrobię wszystko, żeby dojechać. Bo mam dla kogo. To będzie 3-latka chora na raka” – zapowiada Janusz, który trenuje tam, gdzie mieszka, czyli w Domu Pomocy Społecznej w Koszelewie.

W tym roku jedzie dla potrzebującego maluszka, ale jedzie też, by inspirować. Kogo? Wszystkich, którzy tej inspiracji potrzebują. Na tegorocznej trasie spotkał pod sklepem grupkę takich jak on kiedyś. Stali z butelkami, zamroczeni. Jeden z nich podszedł do niego, przetrzepał kieszenie i wyciągnął dwa złote.

Janusz wie, że dla niego ta dwójka to majątek, to jutrzejszy kac do zaspokojenia. Ale on wyjął te dwójkę i wcisnął Januszowi w rękę. Co powiedział? Coś ważnego i chyba symbolicznego zarazem: „Ja wiem, chłopie, dlaczego ty jedziesz…”.

Warto przeczytać także: Jerzy Górski: od ćpuna na dnie do mistrza świata

RW 01-02/2015

Zobacz również:
REKLAMA
}