Jarosław Wilczyński zajechał naprawdę daleko. Jest niepełnosprawny od dziecka, choć należy do grona tych osób na wózku, które kwestionują słownikowe znaczenie tego słowa. Już jako mały chłopak nie chciał być traktowany jak ktoś o mniejszych możliwościach ruchowych.
I nie był. Jeździł po polnych drogach – jak było trzeba, chłopaki pomagali przepchać mu się przez dziury i doły. Stał też na bramce, więc ojciec musiał regularnie wymieniać szprychy w ostrzelanym wózku. Sport kochał od zawsze. Już za dzieciaka wstawał w nocy i oglądał po ciemku igrzyska olimpijskie w Calgary. W szkole średniej trafił do drużyny koszykarskiej, a z niej do kadry Polski. Zadomowił się tam, jako skrzydłowy, na dziewięć lat.
„Byłem szybki, byłem zwinny, chłopaki szukali mnie do kontry. To był mój styl gry” – opowiada. Jeździł na międzynarodowe turnieje, zdobywał medale. Gdy skończył z koszem, profesjonalnie zajmował się tańcem. Na parkiety trafił całkiem przypadkiem, bo koleżanka podpatrzyła go na dyskotece, jak świetnie sobie radzi mimo niepełnosprawności. Potem jednak przyszło życie zawodowe i rodzinne, a ono wszystkich sportowców trochę zwalnia.
Właśnie wtedy, po kilku latach przerwy w aktywności, Jarosław doszedł do wniosku, że czas wrócić do najstarszej z jego pasji, czyli długodystansowej jazdy na wózku. No i wrócił. I to w jakim stylu! Ot, tak sobie, za pierwszym razem wygrał Wings for Life w Polsce. Był też drugim na świecie zawodnikiem na wózku.