Jerzy Bednarz i Barbara Gil, czyli król i królowa maratonu

Sport zdrowy to sport regularny i umiarkowany. Oni mówią: „Maratony to nic wielkiego, biegamy je regularnie”. Co tydzień, co 3 dni, co dzień... Barbara Gil i Jerzy Bednarz zdradzają, w jaki sposób są w stanie pokonywać nawet do kilkudziesięciu maratonów w roku.

Barbara Gil i Jerzy Bednarz: Królowie maratonów Tomasz Woźny
fot. Tomasz Woźny

Lista 100+, zwana także listą Bednarza, to wykaz biegaczy, którzy ścigają się w liczbie przebiegniętych maratonów i dystansów ultra. Co roku Jerzy Bednarz, jej aktualny lider, który ma już na koncie 675 takich biegów, zbiera dane od wszystkich umieszczonych na liście, uaktualnia spis i wysyła w świat, gdzie powstaje globalna klasyfikacja.

Jej liderem jest Christian Hottas, Niemiec mogący pochwalić się dwoma tysiącami takich biegów. Kobiety nie są w tych wyścigach kolekcjonerskich gorsze. Światowa liderka, Sigrid Eichner, ma na koncie ponad 1800 ultra i zwykłych maratonów, a polska liderka, która w tym roku pobiła rekord świętej pamięci Barbary Szlachetki, Barbara Gil, zgromadziła ich już 400 i jest w krajowej klasyfikacji czwarta.

Są to ludzie, którzy każdego roku potrafią przebiec kilkadziesiąt maratonów. Jeden z młodych, utalentowanych z listy, czyli żołnierz Mariusz Szostak, przebiegł ten dystans jednego roku 70 razy, z czego 42 codziennie, pod rząd.

Jeżdżą nie tylko po całym kraju, ale też i za granicę – na przykład do Niemiec, gdzie oficjalne maratony odbywają się w bardzo niezobowiązującej, trochę towarzyskiej formule. Wyznacza się dystans, zgłasza do odpowiedniej organizacji i czasem wystarczy zebrać grupę trzech uczestników, by taki bieg został uznany za maraton. W ten sposób ludzie z listy 100+ tworzą życiową kolekcję kolejnych setek 42 km i więcej. To zazwyczaj osoby starsze, 40-, 50-, 60-letnie.

„Jak się nie robi czasów, to się robi sztuki” – śmieje się Jerzy Bednarz. Moda na kolekcjonowanie biegów narodziła się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku i wtedy w Polsce zawiązała się grupa, która całą listę pcha do przodu. Grupa sportowo-towarzyska. Więc gdy jedno dzwoni do drugiego i pyta: „Jedziesz?”, to drugie, choć ma w nogach dopiero co zrobione 50, 60, 70 czy 100 kilometrów, odpowiada zdecydowanie i bez zastanowienia: „Jadę!”.

Barbara Gil i Jerzy Bednarz: Królowie maratonów Tomasz Woźny
fot. Tomasz Woźny

Bo to ludzie, którzy regenerują się po drodze: w pociągu, samochodzie, autobusie. Wszystko dla kolejnej sztuki. No tak, niby wszystko jasne… Ale z drugiej strony ciągle pozostają najważniejsze pytania: Dlaczego? Jak? Po co!?

Dlaczego?

Odpowiedź na pytanie: „Dlaczego?” jest zaskakująco prosta i powszechna. Całą czwórkę liderów w pewnym wieku – wcale nie wczesnym, bo zaczynali raczej po trzydziestce, a nawet czterdziestce – dopadła gnuśność codzienności. Wszyscy doszli do wniosku, że trzeba zrobić coś, żeby ich ciało zachowało pewną werwę.

Na przykład Barbara Gil, maratonka z miejscowości Sierpc pod Płockiem, w młodości nie była sportsmenką. Dopiero grubo po czterdziestce, a nawet bliżej pięćdziesiątki zachciało jej się truchtać i gdzieś tam cichcem, ukradkiem 20 lat temu zaczęła. Ze wstydem, tak, żeby nikt nie widział. „Wtedy nie było tak, że biegało pół populacji. Wtedy biegacz to był wariat” – wspomina.

No i ona się z tym wariactwem kryła. Do czasu, oczywiście, kiedy już było czym zaimponować. Jako że nigdy w życiu niczego nie zrobiła na odczepne, byle jak, to pierwszy maraton pobiegła w tym samym roku, w którym zaczęła biegać, a dwa lata później, na pięćdziesiąte urodziny, zafundowała sobie prawdziwe ultra – 100 kilometrów w Szwajcarii. Po jednym i po drugim była dogorywająca, ale szczęśliwa.

„To była wielka sensacja. Kobitka z Sierpca zaliczyła setkę. Wydarzenie nie do pomyślenia, bo większość facetów z tamtych czasów po krótkiej przebieżce padłaby na ziemię” – śmieje się superbiegaczka. No i tak już poszło. Z każdym biegiem nowe znajomości. Kolejny maraton to już towarzyska konieczność. A jak pierwsze 100 biegów strzeliło, to się okazało, że to nawyk, reguła, oblig, potrzeba.

Barbara Gil i Jerzy Bednarz: Królowie maratonów Tomasz Woźny
fot. Tomasz Woźny

Jej rekord to 39 maratonów i ultra jednego roku, a do tego jeszcze praca jako logopeda z dojazdami do Płocka, zaszczytna funkcja radnej miejskiej – i to od szesnastu lat – opieka nad schorowaną mamą i dwie działki do obsadzenia. Czy bieganie nie przeszkadza? Dlaczego jeździ po kraju tydzień w tydzień i staje na starcie?

„No właśnie dlatego, żeby na to wszystko mieć siłę” – kwituje krótko. 8 marca 2014 roku Barbara Gil wyrównała rekord legendarnej biegaczki Barbary Szlachetki. Jednej z pierwszych polskich ultramaratonek, rekordzistki Europy w biegu 48-godzinnym, wpisanej do Księgi Rekordów Guinnessa za najkrótszy czas, w jakim komukolwiek udało się przebiec 100 pierwszych maratonów. Kobiety, którą w 2005 r. zabrał z biegowych tras rak. Swoje 27 ostatnich maratonów przebiegła w trakcie chemioterapii. Umarła w Hamburgu, gdzie żyła z Christianem Hottasem, z którym przebiegła swoje dwa ostatnie kilometry. To on najlepiej tłumaczy, dlaczego kolekcjonują maratony.

„Dwa miesiące przed tym, jak u Basi zdiagnozowano raka, stworzyłem moją własna maksymę – opowiada Christian Hottas. – „»Każdy bieg jest darem«. Powinniśmy po prostu cieszyć się z tego, że biegać możemy. Dopiero podczas Basi walki o życie zdaliśmy sobie sprawę, że liczba w tabeli 100+ nie ma znaczenia. Znaczenie ma ten kolejny bieg” – mówi człowiek, który zaczął biegać, żeby pozbyć się ponad 30-kilogramowej nadwagi, a teraz jego roczny rekord w liczbie maratonów i biegów ultra wynosi 171!

Nasz mistrz, czyli Jerzy Bednarz, na świecie jest 72. Kiedy zmarła Basia Szlachetka, miał od niej o 40 biegów mniej. „Przed wyrównaniem poszedłem na jej grób i powiedziałem: »Słuchaj Baśka, wyrównuję, a potem będę miał więcej, wybacz«”.

Barbara Gil i Jerzy Bednarz: Królowie maratonów Tomasz Woźny
fot. Tomasz Woźny

Bo oni w środowisku królów maratonu niemal wszyscy się znają. Wszyscy więc wiedzą, że Jerzy Bednarz zaczynał w 1983 roku, czyli 31 lat temu, gdy miał na karku 37 lat. Aktywny sportowo był zawsze, w szkole grał w reprezentacji w piłkę; potem, gdy pracował naukowo, w tenisa. I to właśnie tenis skłonił go do biegania.

Złapał kontuzję – tak zwany łokieć tenisisty – i żeby nie stracić kondycji, zaczął biegać. Pierwszy 11-kilometrowy bieg skończył się paraliżującymi zakwasami, a na pierwszej dwudziestce z poobcieranych części ciała krew leciała ciurkiem. Nigdy nie był chucherkiem w kenijskim typie, ale po trzynastu startach maratońskich złamał trzy godziny i przyszedł czas na biegi ultra i coraz więcej startów w roku.

Bywało, że w 10 dni leciał 10 maratonów. Zdarzyło mu się wystartować ze złamanym palcem, którego potem trzeba było amputować, bo się źle zrósł. No i triathlony – bez pianki w 9-stopniowej wodzie. „Na pierwszym biegu 24-godzinnym w kraju lekarze robili nam badanie EKG, żeby sprawdzić, czy to w ogóle można przeżyć – opowiada Jerzy Bednarz. – No i wszyscy przeżyliśmy. Co prawda na mecie mówili, że Bednarz już prawie nie żyje, ale elektrokardiogram stanowczo temu zaprzeczył” – śmieje się i odpowiada, dlaczego biega.

Dla niego bieganie to uzależnienie, czyste LSD. Czyli? Czyli Long Slow Distance. I to jest też odpowiedź na pytanie: „Jak?”.

Jak?

Królowie maratonów na maratonach się nie spieszą. Ba, jest wśród nich wielu postulatorów wydłużania limitów czasowych czy wcześniejszych startów dla najwyższych kategorii wiekowych.

„W pewnym wieku metabolizm siada i człowiek musi zwolnić. Znam wielu takich, którzy po zorientowaniu się, że już nie uda im się poprawić życiówki, w ogóle rezygnują ze startów, z biegania. To głupota, zawsze powtarzam: »Człowieku, naucz się jeździć wolno, ale nie zjeżdżaj już na stałe do zajezdni«” – mówi z podniesioną głową, bo ma przecież na koncie złamaną „trójkę” w maratonie i triathlony na dystansie ironmana.

Są tacy, co zarzucają Bednarzowi, że człapie, są tacy, co wykpiwają tempo Barbary Gil. Ale ona nic sobie z tego nie robi. Co więcej – jako biegnąca w końcówce znalazła sobie dodatkowe zadanie. Podtrzymuje przy życiu tych, którym wydaje się, że nie dadzą rady, tych, którzy chcą zejść.

„Pamiętam, że na jednym z maratonów ciągnęłam takiego zmęczonego pana i choć biegł poza limitem czasowym, to nie pozwoliłam go ściągnąć z trasy. Historia skończyła się tak, że policjanci podjechali kawałek do przodu, żeby nas prowadzić, pokazywać drogę, dodawać otuchy” – opowiada Barba Gil.

To jest więc odpowiedź na pytanie: „Jak?”. Powoli. „Dziwne wydawać się może, że zawodnik startuje w roku dwa, trzy maratony i to jest limit, a ci ludzie biegają po kilkadziesiąt” – mówi Grzegorz Gajdus, jeden z najlepszych polskich maratończyków w historii, a dziś trener.

„Wyjaśnię sprawę anegdotą. Nawet starsze panie dochodzą na pielgrzymkach do Częstochowy. Cała sprawa rozbija się więc o tempo. Poza tym zawodowiec przebiega na treningach podobną liczbę maratonów, co oni. Tygodniowo jest to około 200 kilometrów, czyli pięć maratonów!”. Grzegorz Gajdus jest przekonany, że gdyby za pierwsze miejsce na liście 100+ przysługiwała nagroda na poziomie zawodowym, to nasi profesjonaliści śrubowaliby jej wyniki.

„To tyle, jeśli chodzi o wyjaśnienie fenomenu – dodaje trener Gajdus. – Inną sprawą jest to, że dokonania tych ludzi zasługują na wielki szacunek. Jestem pełen podziwu dla tego, co robią, i rozumiem, dlaczego na tej liście jest wiele starszych osób. Nie tylko dlatego, że mieli oni czas zebrać tyle maratonów, ale dlatego, że z wiekiem rośnie tak zwane czucie organizmu przez zawodnika. Żeby tyle biegać, trzeba dokładnie wiedzieć, co się w ciele akurat dzieje, ile można z niego wydusić”.

A co się dzieje w ciele biegaczy? Z tego, co mówią, to nie za wiele. Ot, na przykład 73-letnia Sigrid Eichner twierdzi, że wielu kontuzji nie ma, a dla regeneracji tylko jeździ na rowerze i pływa. „Owszem, miałam kilka drobnych urazów, ale nigdy nic poważnego” – przekonuje. Christian Hottas jest lekarzem, ale jego przepis na to, jak utrzymywać się w dobrej formie, jest bardzo oczywisty.

„Biegam powoli i nie robię dla regeneracji niczego szczególnego. Bieganie naszym tempem nawet tak wielu maratonów to bardzo zdrowy i sposób na rekreację” – kwituje. Podobnie jest z Barbarą Gil i Jerzym Bednarzem. Między maratonami nie ma czasu na treningi. Pamiętają tylko o rozciąganiu, dodają trochę ćwiczeń siłowych i nie trapią ich kontuzje.

Czy każdy z nas mógłby iść ich śladami? Profesor Jerzy Smorawiński, rektor Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu, specjalista od medycyny sportowej, były triatlonista, który zna Jerzego Bednarza osobiście, mówi tak: „Warunki genetyczne też mają znaczenie. Nie z każdego można zrobić takiego sportowca. Zresztą na dokonania ludzi z listy 100+ nie patrzę przychylnym okiem, to jest przesada. Ja ich rozumiem, wiem, skąd biorą się ich ambicje, ale nie zalecam takiej dawki sportu”.

Prof. Smorawiński twierdzi, że kilkadziesiąt maratonów rocznie to nie jest recepta na „regularnie i z umiarem”. Dla niego to wielkie obciążenie niosące ze sobą spore ryzyko. „Wiem jednak, że dziś wielu 40-latków postanawia sobie udowodnić, że ciągle jeszcze są młodzi właśnie przez podejmowania takich wyzwań – mówi profesor. – Wielu z nich nie jest do nich przygotowanych i ich historie kończą się źle. A przecież o tych porażkach nie pisze się w gazetach. Pokazuje się tych, którym się udało; tych, którym kontuzje odebrały możliwość ruchu, raczej nie poznajemy”.

Co na to sami kolekcjonerzy maratonów? Mariusz Szostak, jeden z młodych, dobrze zapowiadających się zawodników z listy 100+, żołnierz jednostek desantowych, który w 42 dni przebiegł 42 maratony, odpowiada tak: „Czasem boli kolano, czasem coś w nim zapiszczy, zaskrzypi, ale gdy się biega z głową, schodzi z trasy, kiedy czuć, że to już za dużo, to nic wielkiego się nie dzieje. Zresztą, lepsze dla zdrowia są takie kontuzje niż siedzenie na kanapie” – podsumowuje. I to też jest odpowiedź na pytanie: „Po co?”.

Po co?

Dla czołówki listy 100+ każdy maraton to towarzyskie spotkania. Barbara Gil szykuje poematy, które potem odczytuje, Jerzy Bednarz dowozi swoim samochodem tych, co z dojazdem mają problem. Biegom towarzyszą imprezy, a zdarzają się i takie biegi, które wszyscy pokonują w kilkudziesięcioosobowej grupie.

„Każdy maraton to już w zasadzie zobowiązanie towarzyskie” – mówi Barbara Gil. Chodzi też o wynik. Kiedy młodszy syn dowiedział się, że mama pobije rekord Basi Szlachetki, to bardzo ją wspierał. Jerzy Bednarz przyznaje, że miło jest być w czymś najlepszym i jak się już nim jest, to jeszcze milej jest nim być ciągle.

„Ludzie zgnuśnieli, nie wiedzą, na co stać ich organizmy. Na szczęście trochę się opamiętali i wstają z kanap, żeby się rozruszać” – mówi Barbara Gil. Pytania, „czy nie biega za dużo”, „czy nie przesadza”, „po co to wszystko” przychodzą więc rzadko. Dwa razy widziała, jak przy trasie maratonu reanimowali biegaczy.

„Pomyślałem sobie wtedy, żeby mnie Bóg od tego uchował. Od razu zwolniłam. Ale żeby przestać biegać wcale, to nic z tego” – kwituje. O tym, że są ludzie, dla których biegowe cele to zupełny priorytet, najlepiej wie Marek Kolaśniewski, triathlonista, ale też ortopeda i traumatolog. Pod swoją kuratelą ma wielu zawodników. U jednego z nich zdiagnozował kiedyś zmęczeniowe złamanie kości śródstopia. Bardzo bolesną przypadłość, która jednak nie uniemożliwia biegania.

„Kiedy ten człowiek zapytał mnie, czy może z tym biegać, powiedziałem mu, że owszem. No i on biegał, mimo tego, że każdemu krokowi towarzyszył okropny ból” – opowiada. Kolaśniewski bieganie kilkudziesięciu maratonów w roku porównuje do wspinaczki bez zabezpieczeń. Królowie maratonu widzą jednak więcej zalet tego szaleństwa. Dla Barbary Gil to przyjemność podróżowania, spotykania przyjaciół, życiowa energia, która pozwala jej ogarnąć pracę zawodową, dwie działki, studia podyplomowe, opiekę nad mamą – życie w ogóle. No i zdrowie.

„Bywają maratony, na których biegamy z Jurkiem w strugach deszczu, na mecie suszymy się, pakujemy i jedziemy na inny bieg. Mimo to nie imają się nas żadne choroby”. „Co z tego, że czasem trzeba iść do lekarza po blokadę – wzrusza ramionami Jerzy Bednarz. – Kiedy jednak po takim zastrzyku spotkam znajomego z młodzieńczych lat i on ledwo idzie o lasce, to wiem, że i tak jest ze mną bardzo dobrze. Wszyscy umrzemy, ale biegacze przynajmniej umierają zdrowi”. Zresztą dla nich wszystkich bieganie jest czymś więcej niż tylko wysiłkiem fizycznym. To LSD – Long Slow Distance, to narkotyk.

„To mój styl życia – tłumaczy Christian Hottas. – To moja tożsamość. Bieg i ludzie. W 2013 roku w Hanowerze biegliśmy w grupie 81 przyjaciół z 14 krajów. Jak to porzucić, jak przestać?”. Ludzi kolekcjonujących maratony ciągle przybywa. Jerzy Bednarz nawołuje, by zgłaszali się do niego kolejni – bo wielu jest takich, którzy biegają mnóstwo maratonów, ale się z tym nie ujawniają.

„Po co biegamy? Żeby nie zgnuśnieć, nie umrzeć. Bo prawda jest też taka, że dla sporo części z nas przestać biegać to samobójstwo. Wcale nie metaforycznie, a fizjologicznie, bo organizm jest już od ruchu uzależniony. Nie zmienia to faktu, że na metę wbiegamy z uśmiechem. I o to w tym wszystkim chodzi”.

Jak się szybko regenerować?

Jeśli chciałbyś zaszaleć i dołączyć do grona królów maratonu, będziesz musiał wiedzieć, jak się regenerować. Człowiek biegający kilkanaście lub kilkadziesiąt maratonów rocznie nie ma na regenerację wiele czasu, więc kluczowa jest dla niego sprawa natychmiastowego odzyskiwania sił.

Jak możesz to zrobić?

Zacznij już na chwilę po biegu. Nie zatrzymuj się natychmiast, zwolnij, maszeruj, aż uspokoisz oddech, najlepiej tak do pięciu minut. Potem nie siadaj, nie kładź się, ale rozciągnij się delikatnie i z rozwagą. Poświęć temu od pięciu do 15 minut: mięśnie są jeszcze rozgrzane, więc łatwiej poddadzą się ćwiczeniom. Ale pamiętaj: bądź dla nich delikatny, bo po długim biegu możesz nie czuć, że przesadzasz, a przecież ostatnie, czego być chciał, to kontuzja na własne życzenie.

Po rozciąganiu dobrze jest się schłodzić. 15 minut w lodowatej wodzie złagodzi stany zapalne, których jako hurtowy maratończyk nie unikniesz na pewno. Potem uzupełniaj płyny: nie żałuj ich sobie, ale nie ograniczaj się do wody. Musisz tankować węglowodany i minerały – elektrolity to klucz do Twojego sukcesu. Pij izotoniki, ale sięgnij też po kakao z mlekiem.

Dobre są także soki. Pamiętaj, że biegacz potrzebuje sodu, potasu i magnezu więcej niż kanapowy leniuch. Staraj się też dużo spać. Mięśnie i układ nerwowy potrzebują od 7 do 9 godzin snu, by się zregenerować. Jeśli masz więc do wyboru dobry film w telewizji, a nawet dobrą książkę do poduchy, zrezygnuj z nich i idź spać z kurami – rano będziesz silny jak koń. Jeśli już odpoczywasz z otwartymi oczami, to staraj się kłaść tak, żeby nogi mieć w górze.

Zapewniając im taki komfort, szybciej będziesz mógł się cieszyć ich sprawnością. Jak już się wyśpisz, to nie leniuchuj. Ale jeśli możesz, to porzuć na chwilę bieganie i zajmij się innym sportem. Idealny jest rower, bo wzmacnia nogi! Postaraj się również popływać: w wodzie – jak nigdzie – odciążasz stawy.

Nasi bohaterowie

Barbara Gil. Przebiegła 400 maratonów i biegów ultra. Pierwszych ma na koncie 365, drugich – 35. Mieszka w Sierpcach razem z mamą. W tej miejscowości od 16 lat zasiada w miejskiej radzie. Z zawodu jest logopedą, pracuje z dziećmi. Ma dwóch dorosłych synów, którzy jednak nie poszli w jej biegowe ślady, ale za to gorąco kibicują jej dokonaniom. Urodziła się w 1946 roku, a biega od 1994 roku. W pierwszej połowie 2014 r. przebiegła 12 maratonów.

Jerzy Bednarz. Przebiegł 569 maratonów i 106 biegów ultra. Mieszka w Poznaniu i choć jest już na emeryturze, to ciągle działa zawodowo w poligrafii. Ma dwie córki i żonę, którym jest wdzięczny, że pozwalają mu na kolekcjonowanie biegów. Jedna z pociech złapała bakcyla i truchta, ale jeszcze nie tak często, jak tata. Urodził się w roku 1946, a biega od 37. roku życia. W pierwszej połowie tego roku przebiegł już 18 maratonów.

RW 10/2014

Zobacz również:
REKLAMA
}