Jerzy Górski: od ćpuna na dnie do mistrza świata

Zawsze pod prąd, zawsze inaczej, zawsze za głosem serca – od totalnego upodlenia do mistrzostwa. Jerzy Górski udowadnia, że nie ma takiego dna, z którego nie można wspiąć się na szczyty. Przedstawiamy fragmenty książki "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" Łukasza Grassa.

Patrząc dzisiaj na Jerzego Górskiego, nie widać, że w swoim życiu był na dnie piekieł, i to niejeden raz. Ale nie został tam i to jego największe zwycięstwo. (fot. Tomasz Woźny)

Na posadzkę więziennej celi wysypałem zawartość woreczka. Było w nim wszystko, czego potrzebowałem: zapalniczka, strzykawka z igłą, a także… czekolada. Zacząłem ją podgrzewać. Szybko przemieniła się w lepką maź. Chwyciłem za strzykawkę i jednym pociągnięciem nabrałem gęsty płyn do pojemnika z podziałką. Błyskawicznym ruchem wbiłem igłę między szóste a siódme żebro, dociskając tłok.

Poczułem przeszywający ból i żar rozlewającej się w płucach czekolady. W jednej chwili zacząłem się dusić. Poczułem się tak, jakby ktoś powoli wlewał mi gorącą smołę do wnętrza organizmu. Chwyciłem się za klatkę, zacząłem machać rękami, jakbym chciał nagarnąć powietrza do ust. Próbowałem coś krzyczeć, ale traciłem świadomość. Odgłosy wołania o pomoc i uderzania butów o metalowe schody więzienia dochodziły jakby z oddali. Słyszałem nakładające się na siebie słowa, jakby niesione echem, z którymi kojarzyło się tylko zło: dolargan, kodeina, morfina, kokaina, heroina, wódka, papierosy, szpital psychiatryczny, wieszanie się, podcinanie żył, okradanie aptek, więzienie, milicyjny areszt, przypadkowy seks, ból, kłamstwa, przemoc, dzieciństwo, rodzina, pustka…

Umierałem. Był rok 1981.

Legnica 1969

„Klejenie się to pikuś – mawiał Chrabąszcz. – Morfina daje takiego kopa, że… To jak niekończący się orgazm”. (...) O tym, że jednak kończy się boleśnie, mieliśmy przekonać się po latach, ale wówczas, w 1969 roku, nikt nie chciał słuchać o czymś, co miało perspektywę dłuższą niż jeden dzień. Chwilę po pierwszym zastrzyku z morfiny zacząłem tracić kontrolę nad swoim ciałem, jakbym stał obok. Po jakimś czasie wszystko puściło i... klęczałem nad kiblem, rzygając jak kot. Starałem się zaimponować dziewczynom, pokazać, że mimo fatalnej reakcji organizmu na narkotyk walczę, nie poddaję się… Zawsze chciałem być najlepszy – nawet w takich momentach! Tam, gdzie inni by się poddali i wołali o pomoc, ja walczyłem. (...)

Bezstresowym sposobem na zdobycie morfiny były lewe recepty, ale z czasem zabrakło aptek, w których można było realizować je anonimowo i farmaceuci rozpoznawali nas już po sposobie chwytania za klamkę. Włamania do aptek były dla nas niczym zabawa, która pozostawiała po sobie stosunkowo niewiele śladów. Pogrywaliśmy z milicją, jak tylko się dało. Kłamaliśmy, manipulowaliśmy, szliśmy w zaparte. Czasami na wniosek prokuratury zamykano mnie w areszcie śledczym, gdzie oczekiwałem na proces. Sędziowie, widząc stan, w jakim się znajdowałem, kierowali mnie na badania, gdzie diagnozowano u mnie lekomanię i uzależnienie od opiatów. Tak właśnie zaczął się kolejny etap mojego staczania się: zakład karny i psychiatryk. (...)

Wrocław 1974

Bałem się chwili, w której otworzą się drzwi celi i poznam współwięźniów. Wielokrotnie, siedząc na dołku w Legnicy, słyszałem ostrzeżenia kumpli: „Pamiętaj, jeżeli kiedykolwiek cię posadzą, od razu musisz pokazać, że jesteś jednym z nich, bo inaczej będziesz frajerem, będą cię gnoić na każdym kroku. Nie możesz okazać słabości”. Był tylko jeden sposób, by to przeżyć bez szwanku: grypsować i wyrobić sobie mocną pozycję w grupie. Szybko opanowałem też metodę migania (pisania na rękach), dzięki czemu mogłem porozumieć się z kumplami poza murami więzienia. Wiele razy prosiłem ich o przekazanie informacji matce, która przemycała mi do więzienia wszystko co chciałem, nieświadomie nawet narkotyki. (...) Procesu się nie doczekałem. Któregoś dnia kazali mi się spakować i zabrali do radiowozu. Sędzia nakazał przeprowadzenie badań psychiatrycznych. Było tylko jedno miejsce, gdzie mogłem trafić na obserwację.

Lubiąż 1974

Obserwacja psychiatryczna w Lubiążu miała dla mnie jedną zaletę, której jeszcze wtedy sobie nie uświadamiałem. Areszty śledcze, więzienie, szpital psychiatryczny – wszystko to ratowało mi życie. Te przerwy w ćpaniu dawały organizmowi chwilę wytchnienia. Oczywiście głód powodował bolesne reakcje, ale gdyby nie ten przymusowy odwyk, już dawno wylądowałbym w trumnie. (...)

Dzisiaj Jerzy Górski jest organizatorem imprez biegowych i triathlonowych oraz jednym z najbardziej szanowanych ludzi w środowisku. (fot. Tomasz Woźny)

Po 2 miesiącach leczenia wypuszczono mnie na wolność. Wróciłem do domu, a raczej do miejsca, gdzie spałem i od czasu do czasu coś jadłem. Nikt się mną nie interesował, nikt nie pytał o to, co zamierzam robić, jak żyć, gdzie pracować. Miałem 22 lata i nie ukończyłem żadnej szkoły, która dałaby mi przyzwoitą pracę. Całe dnie spędzałem w towarzystwie kumpli i koleżanek od narkotyków.

Legnica 1977

W 1976 roku dwóch studentów chemii z Gdańska opracowało metodę produkcji tak zwanej polskiej heroiny, popularnego „kompotu”. Skończyła się era panowania nad czymkolwiek. Mogliśmy produkować narkotyki we własnej kuchni niemal za darmo. W konsekwencji tylko w jednym roku straciliśmy trzech kolegów. Ale nawet wizyta na ich grobach nie skłoniła nas do powiedzenia sobie: „Dość”. Zanim ksiądz skończył odmawiać ostatnią modlitwę, wracaliśmy do śmiercionośnego kompotu.

Heroina wstrzyknięta dożylnie zaczynała działać błyskawicznie. Już po kilku sekundach czułem jej wpływ na organizm i układ nerwowy. Euforia, zanik bólu, przyjemność i wewnętrzny spokój były tym, na co czekałem, o co walczyłem, dla czego byłem gotów narażać swoje zdrowie i życie.

Niestety, po 5 godzinach powoli zaczynaliśmy wracać do rzeczywistości i zaczynało się najgorsze. Narkotykowy głód był uczuciem, którego baliśmy się najbardziej. Heroina uzależniała niemal od razu, była piekielnie mocnym, twardym narkotykiem, który zabijał: jednych natychmiast, innych – którzy mieli przerwy na detoks lub więzienie – powoli, stopniowo, przez wiele lat. (...)

Wrocław 1981

Przez więzienny radiowęzeł usłyszałem zapowiedź reportażu radiowego poświęconego problemowi narkomanii w Polsce. Po raz pierwszy usłyszałem wtedy głos człowieka, który za kilka lat miał całkowicie odmienić moje życie. Marek Kotański spokojnie oznajmiał mieszkańcom Monaru w Głoskowie: „Po 3 latach istnienia nasz ośrodek w Głoskowie przechodzi w nasze ręce na stałe. Od tego momentu to, co wyprodukujemy, będzie nasze, dotacje państwowe będą minimalne albo nie będzie ich wcale. Będziemy tworzyć społeczność”. (...) Potem nie mogłem zasnąć. „Może uda się wyjść z tego gówna, ale za wszelką cenę muszę trafić do Monaru” – myślałem. (...)

Kumpel powiedział mi, że jak zobaczą na prześwietleniu czarną plamę na płucach, to od razu zabierają na oddział za murami.

„Czarną plamę? – zapytałem, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. – Jak ja mam sobie na płucach zrobić czarną plamę?”.

„Normalnie – odpowiedział. – Bierzesz strzykawkę, rozpuszczasz czekoladkę i jeb w płuca”.

W tę niedorzeczną historyjkę uwierzyłem jak dziecko... Nie pamiętam już, w jaki sposób lekarz zaczął mnie ratować. Kiedy po kilku godzinach doszedłem do siebie, błagałem, żeby wysłał mnie do szpitala na badania. Kiedy wysiadłem z więźniarki, oblał mnie zimny pot. Zakład karny na Kleczkowskiej – tylko tu mieli więzienny szpital, w którym mogli mnie leczyć, nie wypuszczając na wolność. Wyszedłem w 1983 roku. Przekroczyłem mury więzienia i zastanawiałem się, kiedy znowu tam wrócę. Okazało się, że nigdy więcej...

Wrocław 1984

Pierwszego dnia w Monarze obudził mnie dźwięk sportowego gwizdka. Na wpół przytomny wyszedłem z pokoju i zobaczyłem, że wszyscy są ubrani w sportowe ciuchy i wychodzą na zewnątrz. „Co, u licha, tu się dzieje?! Powariowali?” – pomyślałem. Do parku i z powrotem. Najdłuższe 1700 metrów w moim życiu. I to biegiem! Ostatni raz biegałem, uciekając przed milicją. Kazano mi zrobić coś, czego mój organizm nigdy nie doświadczał. Wszyscy byli szybsi ode mnie, i to bez względu na płeć i wagę. Co kilka kroków zatrzymywałem się targany potwornym bólem, jakby ktoś wkładał mi ręce do klatki, chwytał za płuca i rozrywał je na części. Ale biegłem. 

Nigdy się nie poddaje. I nieważne, ile razy coś mu się nie uda - za którymś podejściem Jerzy Górski zawsze osiąga swój cel. (fot. Tomasz Woźny)

Nigdy nie lubiłem przegrywać. Niezależnie od tego, co robiłem, musiałem to robić na maksa: ćpałem, piłem i paliłem na maksa, kradłem na maksa, biłem się na maksa i kochałem na maksa. Oczywiście nie było mowy, abym dotrzymał tempa grupie. Kiedy tylko zniknęli mi z oczu, oparłem się o jakiś murek. Rzygałem krwią, a płuca piekły mnie tak bardzo, jakby ktoś wlał w nie żrącą substancję. (...)

Któregoś dnia oglądaliśmy telewizję. Leciał program, w którym przypominano zwycięstwo Antoniego Niemczaka w maratonie wiedeńskiem w marcu 1984 roku. Na mecie, w geście zwycięstwa, wyrzucił w górę wyprostowane ręce, a mnie ze wzruszenia poleciały łzy. Powiedziałem na głos: „Ja też tak kiedyś będę przekraczał metę!”. Salwa śmiechu wyrwała mnie ze świata fantazji, ale nie sprowadziła na ziemię. „Marzenia popier... narkomana!” – krzyknął ktoś z sali. Zawsze wtedy, kiedy mówiono mi, że czegoś nie zrobię, bo jestem za słaby, za mało umiem, budził się we mnie demon. Zaczynałem dążyć do tego ze zdwojoną siłą. (...)

Niemczak był zawodnikiem Śląska Wrocław i trenował niedaleko Monaru. Pojechałem na stadion. Właśnie skończył mocny trening. Wyszedł na zewnątrz i zobaczył młodego człowieka z podkrążonymi oczyma, wyglądającego jak na niezłym kacu. Zacząłem bardzo otwarcie i szczerze: „Kilkanaście lat ćpania, klej, morfina, kodeina, heroina, psychiatryk, więzienie, alkohol, sto papierosów dziennie…”

Słuchał i nie dowierzał. Oszołomiony rozdziawił buzię, przeciągnął dłonią po swojej bujnej czuprynie i… milczał. Poprosiłem go tylko o jedno: sporadyczną pomoc w treningach. Antoni zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu – jak każdy, kto ze mną rozmawiał. „Nie mamy na co czekać. Nie ruszaj się stąd – odpowiedział nagle. – Zaraz pojedziemy do mnie do domu”.

Kolejny szalony człowiek, który mi uwierzył i nie wyrzucił na zbity pysk.

Antoni uczył mnie pokory i uzbrajał w cierpliwość. Wszystko chciałem na zawołanie, nie przyjmowałem argumentów, że czegoś nie można zrobić od razu. Miałem pretensje, że nie widać wyników, mimo że przecież nie palę, nie piję, nie biorę narkotyków. Kiedy Antek mówił, żebym pobiegał 5 kilometrów, ja biegałem 10. Poczułem, że wreszcie mam coś, w czym mogę być dobry, a co jest społecznie akceptowane, budzi respekt i podziw. Przestałem ćpać i znalazłem nowy cel w życiu: sport i bieganie. Zdrowo się od niego uzależniłem! I nie tylko od niego! (...)

W Maratonie Ślężan wystartowałem 5 maja 1985 roku, po prawie rocznym pobycie w Monarze. W ośrodku łapano się za głowy, jak to możliwe, że po niespełna 12 miesiącach treningu człowiek tak bardzo uzależniony od narkotyków i nikotyny potrafił się zregenerować i przygotować na wysiłek, który dla wielu zdrowych i w miarę aktywnych ludzi jest czymś niewyobrażalnym. (...)

Na 30. km trafiłem na ścianę. Moje ciało nie było w stanie biec, mimo że głowa bardzo chciała. Ale przecież nic tak nie boli jak narkotykowy głód. W myślach porównywałem obie sytuacje i powtarzałem sobie, że nie takie cierpienia przechodziłem. Metę przekroczyłem w doskonałym czasie jak na kogoś, kto biegał zaledwie od roku oraz miał narkomańską, alkoholową i nikotynową przeszłość. 3:54:38. Nikt nie potrafił tego wytłumaczyć. Co potwierdzały kolejne wyniki w zawodach biegowych, a później triathlonowych, miałem wydolność konia wyścigowego i gdyby nie lata wyniszczającego nałogu, z pewnością mógłbym zostać profesjonalnym zawodnikiem osiągającym najwyższe cele. (...)

Polska 1986

Powoli moja dwuletnia terapia w monarowskim ośrodku dobiegała końca. Leżałem w łóżku i rozmyślałem o tym, co będzie moim projektem flagowym, wizytówką, którą zakończę pobyt w Monarze. Wpadłem na genialny pomysł, który za chwilę miał podchwycić Marek Kotański i rozkręcić akcję na całą Polskę. Zadzwoniłem.

„Marek! Ten zakaz siania maku w Polsce, o którym mówisz… Mam pomysł, jak to przyspieszyć i co zrobić, żeby usłyszała o tym cała Polska. Zorganizujmy sztafetę biegową z Wrocławia do Warszawy. Będziemy biec i zbierać podpisy pod apelem o zakaz siania maku.

Ćpałem, piłem i paliłem na maksa, kradłem na maksa, biłem się na maksa i kochałem na maksa. To samo ze sportem - wspomina Jerzy Górski. (fot. Tomasz Woźny)

Maraton Nadziei wystartował 7 marca 1986 roku. Na starcie pojawiły się radio, telewizja i prasa. Kotański oraz Niemczak wystartowali razem z nami. Było zimno, momentami mglisto, padał deszcz, a na poboczach zalegał śnieg. Biegliśmy dzień i noc – ponad 80 osób w eskorcie milicji, służb Monaru i ze wsparciem PCK. Przed nami jechał pomarańczowy duży fiat kombi, na którego dachu zamontowaliśmy szyld z napisem „Monar”, a za nim biały, z wymalowanymi na karoserii hasłami: „Siejąc mak, siejesz śmierć”, „Polaku, nie siej maku!”.

Biegliśmy w sztafecie i krzyczeliśmy: „Nie-chce-my-ma-ku! Nie-chce-my-ma-ku!”. Czułem się wspaniale. Od prawie 2 lat niemal codziennie, bez względu na pogodę, biegałem, trenowałem pływanie i jeździłem na rowerze, startowałem w zawodach i miałem kondycję, jakiej nigdy w życiu nie prezentowałem.

Kiedy nasz Maraton Nadziei dobiegł końca, Marek Kotański podsumował akcję. Z jednej strony niesamowita radość, z drugiej wściekłość, że nasze działania nie zostały docenione przez władze. Wróciliśmy do Wrocławia, a ja zacząłem kombinować, co by tu jeszcze zrobić. Przedstawiłem pomysł.

„Będę odwiedzał każdy ośrodek Monaru, rozmawiał z uzależnionymi i tak przygotowywał się do pracy z narkomanami w Głogowie. No, a przy okazji zbiorę kilka tysięcy podpisów pod apelem o zakaz siania maku”.

„Jurek, nie mamy pieniędzy! Przecież trzeba będzie zapłacić za paliwo, noclegi, jedzenie!”.

„Nie potrzebuję paliwa. Z noclegami też sobie poradzę. Spać będę w namiocie i w naszych ośrodkach. A pojadę rowerem.

Wrocław, Głogów, Szczecin, Czaplinek, Gdański, Olsztyn, Białystok, Lublin, Warszawa, Częstochowa, Opole. Nie liczyłem się z ograniczeniami ciała. Skoro nie zabiło mnie 20 cm heroiny dziennie, to dam radę ponad 3000 km na rowerze. Jeżeli moje ciało stawiało ograniczenia i padałem na pysk, był to znak, że muszę się przespać, a później zapieprzałem ze zdwojoną siłą. Nie liczył się rower, tylko to, co mam w nogach. Nie liczyły się buty, tylko to, co mogą moje płuca i mięśnie, moja głowa i wyczucie. Słuchałem intuicji i ćpałem życie na maksa.

Płaczewo 1986

W czasie mojej podróży dookoła Polski, gdzieś na Pomorzu, wpadła mi w ręce gazeta, w której przeczytałem zapowiedź zawodów triathlonowych rozgrywanych w Płaczewie. Był to sprint. 700 m pływania, 20 km jazdy rowerem i 5 biegu – w sam raz dla kogoś, kto zaczyna przygodę z triathlonem. Wykorzystałem okazję.

Do rywalizacji stanęło około 30 zawodników. Na sygnał startera rzuciłem się do wody, młóciłem rękoma i nawet nie nabierałem oddechu. Nie potrafiłem (nauczyłem się tego kilka miesięcy później). Po kilkudziesięciu metrach na bezdechu wynurzyłem głowę i zaczerpnąłem powietrza, po czym znowu to samo. Szybko wytworzyły się ogromne ilości kwasu mlekowego, który skutecznie utrudnił pracę mięśni i układu oddechowego. Z wody wyszedłem ostatni. Słaniałem się na nogach, bo po raz pierwszy tak dynamicznie zmieniłem pozycję z horyzontalnej na pionową. Miałem ciężkie nogi, ciężki oddech i najchętniej położyłbym się na kocu i odpoczął.

Tylko wola walki i chęć odrobienia strat pozwoliły mi wsiąść na rower i gonić czołówkę. Nie dogoniłem. Brak znajomości fizjologii oraz techniki kolarskiej spowodowały, że ustawiłem przerzutki na największe przełożenia. Jest to jazda nieekonomiczna, obrót korbą wydaje się trwać w nieskończoność, a mięśnie pracują na dużej intensywności. Wydawało mi się jednak, że tylko tak będę jechać szybko.

Kiedy skończyłem etap rowerowy, wszyscy już biegli, a ja przekonałem się, że triathlon to nie trzy osobne dyscypliny. Biegłem, a mimo to wydawało mi się, że idę, więc z każdym krokiem przyspieszałem. Nie wiedziałem, że doświadczam złudzenia spowodowanego tym, że przecież ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przesuwałem się z prędkością ponad 30 km/h, a teraz co najwyżej dziesięć.

Nie pamiętam już dokładnie momentu, kiedy wpadłem na metę, ale na pewno byłem jednym z ostatnich. Strefa zawodów przypominała remizę po opuszczonym weselichu. Wiatr przesuwał po trawie śmieci pozostawione przez kibiców. Byłem sponiewierany. Chciało mi się rzygać, ale szczerze mówiąc, byłoby to pierwsze rzyganie w życiu, z którego bym się cieszył. Zakochałem się w triathlonie. (...)

Gdyby nie blizny od żyletki i od cięć nożem, nikt by nie podejrzewał, że mam za sobą mroczną przeszłość - mówi Jerzy Górski. (fot. Tomasz Woźny)

Głogów 1986

Głogów otworzył przede mną kolejny rozdział. Kiedy działacze sportowi zobaczyli, jak mocny jestem na rowerze, zaproponowali mi reprezentowanie barw tamtejszego klubu. Badania wydolnościowe w Przychodni Sportowo-Lekarskiej w Jeleniej Górze pokazały, że mam nowe ciało, nowy układ sercowo-naczyniowy i nowy układ oddechowy. Nikt nie potrafił wytłumaczyć tego, co stało się z moim organizmem w ciągu ostatnich 2 lat, a trenerzy i działacze dyskutowali z lekarzami, pytając o logiczne wytłumaczenie tego fenomenu.

„Panie doktorze, powtórzmy proszę te badania, bo to jest jakiś absurd! Jak narkoman może mieć VO2max na poziomie prawie siedemdziesięciu mililitrów, wydolność zawodowego kolarza, hemoglobinę jak Antek Niemczak, a tętno spoczynkowe jak słoń? Chce pan powiedzieć, że jego komórki przez czternaście lat ćpania zamieniały całe to gówno w glikogen mięśniowy?”. – podsłuchiwałem rozmowę.

„Z medycznego punktu widzenia są dwa wytłumaczenia. Mówiąc prostym językiem, są geny, których posiadanie może w sprzyjających warunkach zbudować określonego sportowca”.

„Morfina, heroina, papierosy i alkohol w rozumieniu medycyny są sprzyjającymi warunkami?! Ciekawa teoria”.

„Genetyka to jeden z czynników. W przypadku sportowców wytrzymałościowych jest jeszcze mnóstwo innych. Jurek ma geny na sport wytrzymałościowy – to raz. Jest uparty i systematyczny – to dwa. A dlaczego dochodzi do takich wyników? Bo jest chory. On choruje na »holizm«. Czy to będą papierosy, alkohol, narkotyki czy kobiety. Nieistotne”.

„Wytrzyma z zawodowcami?”.

„Możecie dokręcać śrubę. Tylko powoli…”.

Powoli… Tego słowa nie rozumiałem i nie akceptowałem jak zawsze. Chciałem mieć i umieć wszystko już, teraz, natychmiast. Organizm, jakby słysząc moje wołanie, odbudowywał się w nieprawdopodobnie szybkim tempie. Po okresie leczenia w Monarze ważyłem siedemdziesiąt jeden kilogramów. Zdrowo przybrałem na masie mięśniowej, a po doprowadzonym do skrajności organizmie, kiedy ważyłem czterdzieści osiem kilogramów i umierałem na łóżku wrocławskiego szpitala, nie było ani śladu. Gdyby nie blizny na przedramionach od cięć żyletką, na brzuchu od cięć nożem, nikt by nawet nie podejrzewał, że miałem za sobą mroczną przeszłość.

Alabama, 4 lata później

Dziesięć kilometrów przed metą zawodów podwójnego IronMana zdałem sobie sprawę z tego, że musiałoby się stać naprawdę coś wyjątkowego, żebym przegrał. Myślami uciekałem do Polski, do Monaru i mojej mamy. Zobaczyłem zegar na mecie. Ponieważ miał tylko pięć cyfr, z przodu przed czwórką sędziowie dokleili kartkę papieru, na której narysowana była dwójka. 24:47:46 – w takim czasie przekroczyłem metę, zrywając wąską, niebieską wstążkę. Ziścił się wieloletni sen o wygranej w stylu Antka Niemczaka. Przed oczami miałem jego zdjęcie, na którym wygrywa maraton w Wiedniu, trzyma ręce wyprostowane wysoko w górę i uśmiecha się od ucha do ucha.

„Też tak kiedyś będę przekraczał metę” – przypomniałem sobie słowa, na dźwięk których rozległ się kiedyś śmiech mieszkańców Monaru. Czułem dumę i spełnienie. Obserwowałem, jak miasto Huntsville budzi się do życia. Ja za chwilę miałem położyć się spać po dwudziestu czterech godzinach wysiłku fizycznego.

„Znowu skrajność” – pomyślałem. Zawsze pod prąd, zawsze inaczej, zawsze za głosem serca – od totalnego upodlenia do mistrzostwa. Wreszcie byłem NAJLEPSZY.

Zwiastun filmu "Najlepszy" w reż. Łukasza Palkowskiego

ŁG

(fot. archiwum prywatne)

Na zdjęciu: Zgoda Jerzego Górskiego na leczenie z narkomanii w Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Lubiążu. 

(fot. archiwum prywatne)

Na zdjęciu: Spełnienie marzeń, czyli start w Ultramanie na Hawajach w 1995 roku.

(fot. archiwum prywatne)

Na zdjęciu: Lokalne amerykańskie gazety informują o zwycięstwie Jerzego Górskiego w podwójnym Ironmanie w Alabamie.

(fot. archiwum prywatne)

Na zdjęciu: Złoty medal Jerzego Górskiego za zwycięstwo w zawodach Double Ironman, czyli nieoficjalnych mistrzostwach świata w Alabamie w 1990 roku.

REKLAMA
}