Jerzy Górski: od narkomana do ironmana

Jerzy Górski to legenda triathlonu. Przecierał szlaki dla tej dyscypliny w kraju, a za granicą osiągał znakomite rezultaty w najważniejszych zawodach. Jednak to nie sportowe trofea uczyniły z niego Ironmana, tylko pragnienie, by zostawić w tyle widma przeszłości.

Jacek Heliasz
Jerzy Górski (fot. Jacek Heliasz/heliasz.com)

Jest rok 1983. Jerzy Górski trafia do wrocławskiego Monaru. Nikt nie daje mu szans na wygraną z uzależnieniem. Wielu prognozuje, że przystanek na ulicy Jarzębinowej będzie jego ostatnim. Jednak to, co dla innych mogłoby być życiową metą, dla niego okazało się startem.

Na miejscu poznaje Marka Kotańskiego, podejmuje się leczenia. Jednym ze środków terapeutycznych jest aktywność fizyczna. Każdy pacjent, niezależnie od swojego stanu, musi biegać. Codziennie o godzinie 18:00 grupa podopiecznych Monaru ma do pokonania dystans liczący 1800 metrów.

Górski czuje, że wysiłek to jedyne antidotum na jego wyniszczające pragnienia. Postanawia regularnie ćwiczyć. "Z dnia na dzień zamieniłem jeden nałóg na drugi. Bieganie pochłonęło mnie całkowicie" - wspomina.

Momentem przełomowym jest informacja o triumfie Antoniego Niemczaka w wiedeńskim maratonie, zamieszczona w tygodniku „Sportowiec". Na zdjęciu Polak z podniesionymi w geście zwycięstwa rękami. „Zacząłem marzyć o podobnym osiągnięciu. Kiedy opowiedziałem o tym w ośrodku, wszyscy pukali się w głowę, myśląc, że to moje kolejne urojenie".

Przypadki biegają po ludziach

O rozwoju sportowej kariery Górskiego zadecydowały trzy przypadkowe zdarzenia. Najpierw, kończąc rehabilitację w poradni, postanowił objechać rowerem wszystkie ośrodki Monaru w Polsce. Miało to być jego symboliczne rozliczenie z przeszłością, a jednocześnie przykład dla innych pensjonariuszy, że sport jest skutecznym panaceum na egzystencjalne mielizny.

Traf chciał, że podczas tej podróży pan Jerzy natknął się na imprezę triathlonową, w której wziął udział, choć nie potrafił wówczas pływać... "Utrzymywałem się na wodzie na tyle skutecznie, że utopić się nie mogłem" - przyznaje dziś ze śmiechem.

Słaby wynik jedynie zmotywował go do pracy. "Wtedy pływałem kilometr w 29 minut, a później w niecałe 13 minut. Gimnastyka i akrobatyka uprawiane w młodości zaprocentowały. Miałem świetną motorykę, wydajność oraz to, co najważniejsze: zapał" - tłumaczy.

Drugi zbieg okoliczności miał miejsce w 1986 roku. Otrzymał propozycję pracy w głogowskim punkcie konsultacyjnym dla ludzi uzależnionych. Przydzielono mu pokój w kompleksie sportowym na stadionie klubu Chrobry Głogów.

Jacek Heliasz
Jerzy Górski (fot. Jacek Heliasz/heliasz.com)

"Mieszkając na stadionie, czułem coraz większe zaangażowanie w treningi. Nie przeszkadzało mi, że nie mam lodówki, kuchni, a jedzenie przygotowuję na palniku". Przy tak sprzyjających warunkach oraz przy niezwykłych predyspozycjach fizycznych pana Jerzego na wyniki nie trzeba było długo czekać. 

Pierwszy sukces odniósł w roku 1987, zajmując drugą lokatę w polskim Ironmanie. Rok później odnotował 3. miejsce w mistrzostwach kraju. Wystarczyła tylko iskra, by rozpalić w nim ducha walki. I znowu deus ex machina pojawia się właściwy bodziec.

Górski ogląda migawkę w telewizji z imprezy Ultraman, odbywającej się na Hawajach. Trzyetapowa przeprawa: pierwszego dnia 10 km pływania i 140 km roweru, drugiego dnia 285 km roweru, a na deser podwójny maraton do przebiegnięcia, czyli 84 km.

"W jednej chwili postanowiłem, że zrobię wszystko, aby tam się znaleźć" - wspomina.

Wyzwanie

Górski wysyła do Stanów zgłoszenie na zawody na Big Island. Chce czym prędzej zrealizować swoje marzenie. Niestety, choć śle kolejne pisma, nie otrzymuje żadnej odpowiedzi. To nie studzi jego entuzjazmu. Przeciwnie, pragnienie, by zmierzyć się z wulkanem, jest w nim równie gorące jak lawa, która niegdyś wypływała z hawajskiego krateru.

Górski postanawia zwrócić na siebie uwagę organizatorów, rzucając im wyzwanie - aranżuje jednoosobową edycję Ultramana w Polsce. Wojsko na potrzeby akcji metodą laserową wytycza 10-kilometrowy teren w Sławie.

Podczas tego "one man show" obowiązuje zakaz kąpieli. Zawiedzeni urlopowicze pozostają na brzegu, tylko Jerzy Górski jest w wodzie. Płynie, jedzie i biegnie - pokonuje dokładnie te same odległości, co zawodnicy walczący o tytuł Ultramana w USA.

Na zaimprowizowanej przez siebie imprezie ustanawia nieoficjalny rekord Europy i drugi wynik na świecie. Scott Molina, legenda triathlonu, w owym czasie najlepszy zawodnik na świecie, jest w zasięgu jego ręki. Wyniki zostają wysłane za ocean.

"Moje starania pozostały bez odpowiedzi. Ale w tym czasie spotkałem trenera WKS Śląsk, który był szkoleniowcem Antoniego Niemczaka. Znów miałem szczęście". Maratończyk, wiedząc o fanatyzmie Górskiego i o jego metamorfozie, obiecuje, że stworzy dla niego warunki do ćwiczeń godne zawodowca.

Jacek Heliasz
Jerzy Górski (fot. Jacek Heliasz/heliasz.com)

W 1990 roku zaprasza go do Kolorado, gdzie na wysokości 2500 tysiąca metrów nad poziomem morza triathlonista ma świetną okazję, by rozwijać swoje umiejętności. "Znalazłem tam wszystko, co trzeba: ciepłą wodę, obiekty sportowe, różnie ukształtowane tereny. Dwa razy w tygodniu wyjeżdżaliśmy w góry na wysokość 3 tys. metrów.

Antek stał się moim mentorem. Zaraz po przyjeździe powiedział do mnie: wystąpisz w Double Ironmanie, nieoficjalnych mistrzostwach świata w podwójnym triathlonie, będziesz walczyć z największymi fighterami wybranymi z całego globu. 7600 m pływania, 360 km roweru, 85 km biegu. Wcześniej wystartujesz w Biegu Śmierci na 100 mil, przetrzesz się i zobaczysz, na co Cię stać".

Squaw Valley, temperatura sięga 56 stopni Celsjusza. Uczestnicy Western State Endurance Run mają do pokonania w jeden dzień 170 kilometrów w terenie skalistym z ogromnymi różnicami wzniesień. Prawie 50 000 metrów samego zbiegu. Trasa prowadzi trudno dostępnym szlakiem poszukiwaczy złota.

Obowiązują wyjątkowe procedury bezpieczeństwa - każdy śmiałek otrzymuje swojego partnera, który ma dbać o jego zdrowie, bo w nocy niektórzy zaczynają ze zmęczenia tracić poczucie rzeczywistości. "Rozmawiałem wtedy z Bogiem i poznałem siebie. Od 70. mili moim Aniołem Stróżem był Tom, niespuszczający mnie z oka aż do końca - relacjonuje po latach pan Jerzy".

Na trasie znajdowało się 10 punktów, gdzie uczestników ważono i mierzono. Nie można było kontynuować wyścigu, jeśli straciło się za dużo kilogramów - dwuprocentowy ubytek na wadze groził zaburzeniami świadomości. Do mety Jerzy Górski doszedł... o kiju w ręce. Finiszował jako 141. osoba. Na liczniku 28 godzin, 5 minut i 22 sekundy.

"Bieg Śmierci był tak intensywnym doznaniem w moim życiu, że napisałem nawet opowiadanie, chciałem bowiem uwiecznić moją walkę". Antoni Niemczak wiedział, co robi, to on przecież jest autorem słów: "By osiągnąć sukces nie tylko w sporcie, czasem trzeba cierpieć. Kto potrafi to znieść, ma zadatki na mistrza".

Jak się okazało, ta zaprawa była trwalsza niż pan Jerzy mógł przypuszczać. Trzy miesiące później, 3 września 1990 roku, Górski wygrywa podwójnego Ironmana. Na zdjęciu widać jego podniesione w geście zwycięstwa ręce - wygląda dokładnie tak jak Niemczak w Wiedniu - historia zatoczyła swój magiczny krąg.

Prawo Murphy'ego

Sukces w Stanach sprawia, że pan Jerzy otrzymuje zaproszenie na Ultramana - imprezę będącą jego największym sportowym marzeniem. Jednak pomimo determinacji, by wyjechać na Hawaje, wciąż coś uniemożliwia mu start.

"Dosłownie jakby zawisła klątwa nad moim udziałem w tych zawodach. Kiedy jestem już w Stanach i biegnę w okresie przygotowawczym w chicagowskim maratonie, doznaję kontuzji. W 1991 startuję na rozgrzewkę w Nowym Jorku, pojawia się problem ze ścięgnem, wycofuję się. Rok później w Chicago ścięgno znów daje mi się we znaki".

Triathlonista nie wierzy w fatum, co najwyżej w prawo Murphy'ego, a dwa podstawowe aksjomaty tego systemu głoszą: "Jeżeli coś może się nie udać - nie uda się na pewno. Nie uda się nawet wtedy, gdy jednak nie powinno się nie udać".

Zła passa trwa dalej. W 1993 r. Górski nie może opuścić kraju z powodów rodzinnych, a rok później podczas mistrzostw Europy na Węgrzech przejeżdża go samochód... "Jechałem rowerem na rekonesans trasy, bo byłem trenerem młodzików i juniorów. Nie wróciłem" - mówi z grymasem na twarzy pan Jerzy.

Dojechał, ale na sygnale i zamiast na metę - prosto do szpitala. Bilans: złamane szczęka, bark, łopatka i obojczyk, przetrącone ręce, obrzęk mózgu. Przez cztery dni jest nieprzytomny. Gdy wreszcie się budzi, pierwsze słowa, jakie słyszą lekarze, brzmią: "Kurwa, znów nie pojadę na Hawaje!".

Rehabilitacja trwa niecałe 1,5 roku. Po przejściu 4 operacji zawodnik wciąż potrzebuje stałej opieki, a rodzina karmi go rurką. Będąc w szpitalu, Górski postanawia przygotowywać się do startu w Ultramaranie. Choć leży pod kroplówkami, ćwiczy brzuszki.

"Inni pacjenci patrzyli na mnie i myśleli, że coś siadło mi na psychikę. Kiedy był obchód, wszyscy na sali pojękiwali z bólu, a ja po cichu trenowałem". Po opuszczeniu placówki, będąc już w domu, ukrywa swoje plany przed rodziną. Niby wychodzi z psem na spacer, a tak naprawdę biega.

Po kilku miesiącach wsiada w samolot i leci na Hawaje. Kończy bieg jako jeden z ostatnich, ale nie wynik jest ważny, tylko realizacja niedającego mu spokoju marzenia. "Doszedłem do mety, zdjąłem czapkę, założyli mi hawajskie laury i wtedy w jednej chwili przeszedł mi cały triathlon. Kilkanaście lat trwało to szaleństwo, dopóki nie osiągnęło spełnienia".

"Każdy krok to ból" - fragment wspomnień Jerzego Górskiego z Biegu Śmierci (100 mil w jeden dzień).

...Organizm jest już tak wycieńczony, że zaczyna się buntować. Pierwsze objawy to rozwolnienie i kiedy chcę się załatwić, to nogi są sztywne jak... belki, których nie mogę zgiąć. Łzy same płyną z bólu i tak na stojąco się załatwiam.

Auburn Lake jest ostatnim punktem medycznym. Mam dużą gorączkę i trzęsę się cały. Lekarz daje mi aspirynę, ktoś podaje bluzę z długim rękawem. Piję gorącą kawę, herbatę, biorę, co mi dają, mając nadzieję, że mi pomoże. Jest to oczywiście złudzenie.

Po kilkunastu minutach ruszamy dalej. Zostały 24 kilometry. Organizm wycieńczony do granic wytrzymałości odmawia posłuszeństwa. Przestałem biec, przestałem myśleć o srebrnej klamrze (wszyscy, którzy ukończą bieg przed 24. godziną, otrzymują ją).

Myślę tylko o tym, żeby się gdzieś położyć, usiąść. Boże, żeby to już mieć za sobą. Każdy krok to ból przenikający do szpiku kości...

Organizator imprez

Głogów ma ponad 1000-letnią historię, 72 tysiące mieszkańców, różowy most i... Jerzego Górskiego. To dzięki jego uporowi, pasji i zdolnościom organizacyjnym miasto uchodzi za polską stolicę duathlonu. Tu odbyły się w 1991 roku pierwsze Otwarte Mistrzostwa Polski, w 1996 rozegrano tu zawody z cyklu Pucharu Europy, a w 1997 roku mistrzostwa Europy.

Pan Jerzy jest dyplomowanym menedżerem sportu, od 7 lat prowadzi firmę Sport Górski, która świadczy kompleksowe usługi z zakresu obsługi imprez sportowych, rekreacyjnych i okolicznościowych. Ekstriathlonista znany jest również ze swojego zaangażowania w akcje społeczne i charytatywne. Od 2 lat pomaga w przygotowaniach 3-dniowego rajdu rowerowego do Krakowa dla ludzi po transplantacji serca.

Wcielił też w życie ideę "Marszobieg ludzi dobrej woli" - w Nowy Rok zaprasza mieszkańców Głogowa do wzięcia udziału w biegu, który ma pomóc osobom ubogim. Aby wystartować, trzeba przynieść ze sobą 6 produktów długoterminowych (w tym roku zebrano ponad tonę jedzenia).

W 2005 r. Komitet Krajowy ogłoszonego przez ONZ Międzynarodowego Roku Sportu i Wychowania Fizycznego pod przewodnictwem Roberta Korzeniowskiego nadał Jerzemu Górskiemu tytuł „Mistrz sportu, mistrz życia" i powołał go do Akademii Mistrzów Sportu - Mistrzów Życia w uznaniu pracy na rzecz włączania sportu w rozwiązywanie problemów społecznych.  

RW 04/2008

Zobacz również:
REKLAMA
}