Kazimierz Piskorek zaczynał dziesięć lat temu. Nie tylko swoją przygodę biegową, ale też nowe życie. Wszystko zaczęło się jednak od dna: stamtąd się odbijał! Jak to dno wygląda? Ano tak, że człowiek wstaje rano i zaczyna dzień od butelki piwa, kieliszka wódki, szklanki wina.
Dno to też moment, w którym pijany wsiada do samochodu, w którym śpi poza domem, byle gdzie, w przypadkowym miejscu. Dno to bieda, bo człowieka przez alkohol nie stać nawet na rower. W końcu dno to depresja. Poczucie, że nie pozostało już nic innego, jak odebrać sobie życie.
Bóg, terapia i bieg
„To był sygnał do tego, żeby zabrać się za siebie. Wtedy przyszła refleksja, że już dość, że trzeba się ratować. Zacząłem się modlić, więc na samym początku mojej drogi był Bóg. On mnie wyciągnął. Potem dłoń podał mi terapeuta, a na kolejnym etapie podciągnąłem się do góry sam" – opowiada Kazimierz Piskorek.
"Siedziałem na kanapie przed telewizorem, na dworze było minus piętnaście i padał śnieg. A mnie znów dopadły złe myśli, nerwy i strach. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Włożyłem dres, złapałem pierwsze lepsze buty i pobiegłem przed siebie. Wróciłem po dwóch kilometrach. Z zadyszką i przekonaniem, że to jest to, czego potrzebuję” – wspomina.