– Ile masz lat?
– 21.
– Skąd jesteś?
– Z okolic Iten, niedaleko stąd się urodziłem.
– Jaki masz wynik na 10 km?
– 28 minut.
– A ile możesz pobiec?
– Na rekord świata!
To typowy dialog w Iten. Roger, Jackson, Paul, Winfred – wszyscy chętnie gadali z mzungu, czyli białym człowiekiem, o swoich sukcesach i treningu. Ale z czasem nauczyłem się, że tylko odpowiedź na ostatnie z zadawanych pytań jest zgodna z prawdą…
Niewielkie Iten leży we wschodniej części Kenii, nad Wielkim Rowem Afrykańskim. „Nad” – to znaczy na wysokości 2300 m n.p.m. Jest jednym z kilkunastu kenijskich ośrodków biegowych. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów, w miejscowościach Kaptagat, Kabernet, Kapsowar, Nandu Hills czy pobliskim Eldoret, trenują setki innych biegaczy. Bardzo często są to imigranci z innych rejonów kraju, których do biegowych ośrodków przygnała chęć trenowania z mistrzami, stosunkowo niskie temperatury i pogoń za sławą.
W takich miejscach jednak nie znajdziecie tartanowego stadionu, sali gimnastycznej ani centrum odnowy biologicznej. W takim miejscu się po prostu trenuje. I to ciężko, wykorzystując wszystko, co dała nam Matka Natura.
Nie licząc dwóch krótkich pór deszczowych, słońce świeci tutaj przez cały rok. Tyle że w trakcie kalendarzowej jesieni i zimy nie jest upalnie – podczas mojego lutowego pobytu w prowincji Rift Valley temperatura rzadko przekraczała 25 stopni Celsjusza. Ciepło sprzyja trenowaniu na wysokich obrotach przez cały rok: nie sposób się przeziębić czy naciągnąć nierozgrzany mięsień. Pofałdowanie terenu w sposób naturalny kształtuje siłę biegową.
W Iten trudno znaleźć płaski odcinek, więc kląłem, na czym świat stoi, podbiegając pod kolejne wzniesienie, ale po powrocie do Polski żadna góra nie była dla mnie za wysoka. Kenijczycy mają to na co dzień i prawie wszystkie treningi wykonują ze zmienną intensywnością, zależnie od ukształtowania terenu. Może dlatego rzadko kiedy w wywiadach z czarnoskórymi zwycięzcami maratonów słyszałem narzekanie na trudną trasę.