Jeśli ktoś miał się zmierzyć z tą legendą, to właśnie on – Kilian Jornet. Pobić rekord świata w biegu 24-godzinnym. Przyjął wyzwanie, oczywiście go nie lekceważąc. To nie było tak, że wpadł na ten pomysł jakiejś cichej i gwieździstej norweskiej nocy, a potem zrealizował go następnego dnia. Aby osiągnąć najlepszy wynik w trwającym okrągłą dobę biegu, potrzebne jest przygotowanie. A wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane w tych trudnych czasach, kiedy każda czynność, w tym bieganie, staje się w pewien sposób zależna od przeciwnika, którego do tej pory nie braliśmy pod uwagę – pandemii, która, w większym lub mniejszym stopniu, dotknęła cały świat.
Ale jest jak jest. Legenda Yannisa Kourosa trwa niezależnie od wirusów – w 1997 r. „Bóg biegania”, 41-letni już Yannis, przebiegł w dobę 303 kilometry i 506 metrów. Kilian obrał ten wynik na swój cel, pokonał ostatnie przeszkody, kilka problemów fizycznych pod koniec lata i spróbował... Nie po to, by mu stawiali pomniki, ale żeby, po prostu, zrobić coś nowego, jak wiele innych rzeczy w czasie swojej kariery. Przecież nigdy nie spoczywał na laurach, nie specjalizował się w jednej dyscyplinie sportu. Krótko mówiąc, nigdy nie stanął w miejscu.
Co napędza do działania chłopaka wychowanego w górach, który właśnie osiągnął wiek dojrzałego sportowca – 33 lata? Co motywuje go do ciągłych poszukiwań kolejnych celów, następnej przygody, nowej i innej niż wcześniejsze? Co mówi mu serce i głowa, gdy wraca do gry, przetasowując karty i zaskakując wszystkich, w pewnym sensie też samego siebie?
To w końcu Kilian Jornet: facet, który nie boi się zmierzyć z przyszłością, a jeśli w przyszłości jest coś nowego do odkrycia, tym lepiej. Sportowiec, który wraca do gry, wiedząc, że nawet błędy, upadki, niewykorzystane szanse są naturalną koleją rzeczy, dziedzictwem, które służy zebraniu doświadczeń. Nigdy nie przestajemy się uczyć.
I Kilian dobrze o tym wie.