O północy 21 maja 2017 roku Kilian Jornet stanął na szczycie świata – Mount Evereście. Nie miał ze sobą ani butli z tlenem, ani liny. Nie towarzyszyli mu też za przewodników Szerpowie. 29-letni Katalończyk był sam – lekki i żwawy. Z litrem wody i kilkoma żelami energetycznymi bardziej przypominał biegacza niż himalaistę.
Jakby nieograniczany przez prawa fizyki, bardziej podobny do górskiej kozicy niż do człowieka, właśnie ustalił niebywały rekord. W niewiarygodnym czasie 26 godzin przemierzył odległość od obozu po tybetańskiej stronie góry do szczytu na wysokości 8848 metrów.
Na nogach miał specjalne buty firmy Salomon, a biegł w stylu znanym przez wszystkich, którzy oglądali go w latach dominacji na górskich trasach biegowych – gdy jeszcze poświęcał się tej rywalizacji, gdy jeszcze nie zasadzał się na niemożliwe. Na trasie mijał ludzi, dla których Mount Everest było czterodniową przygodą.
Dla niego to była doba – doba biegu. Wielu wyśmiewało jego zamiar, ale on zamknął im usta, stając na szczycie. „Tam na górze było wspaniale. Mogłem podziwiać widok na sąsiednie szczyty, Co La i Lhotse” – powiedział po wszystkim, jak zwykle bardziej skupiony na emocjonalnych walorach swojego osiągnięcia niż jego sportowym wymiarze.
„Każdy może wspinać się, jak chce. Nie ma złej czy dobrej metody. Ja jednak chciałem sprawdzić, czy uda się to zrobić za jednym razem, bez lin czy tlenu. Chciałem też być tam zupełnie sam. Cieszyć się chwilą bez zwracania uwagi na innych ludzi” – dodał.