Na mecie jednego z zeszłorocznych półmaratonów usłyszałem zabawny żarcik. Być może nie będzie on zrozumiały dla młodszego pokolenia, które dorastało w nowoczesnych tkaninach ubraniowych, nieulegających – jak sądzę – żadnym zmianom podczas prania. Mnie przyszło dojrzewać przed laty w różnych częściach garderoby, które się – ku utrapieniu pań domu – „zbiegały” w praniu. Ciuszek taki szedł do prania jako okrycie dziesięciolatka, a wychodził jako rzecz, w którą da się wcisnąć co najwyżej niemowlę.
W rzeczonym półmaratonie wygrał naszą „sędziwą” kategorię Jan Morawiec, wspaniały jak zwykle, ja byłem drugi (tu dla porządku wtrącę, że upłynęło sporo minut, zanim jako ten drugi dobrnąłem do mety). Morawiec zdążył się wyprysznicować, przebrać, zjeść obiad i siedział ci oto w ogródku kawiarnianym, opowiadając scenki z życia rodzinnego. Trafiłem akurat na opowiastkę, jak to zaniepokojone sąsiadki starały się ostrzec panią Morawcową, że z mężem jest coś nie tak, bo „bardzo źle wygląda”.
Sąsiadki można usprawiedliwić: Morawiec istotnie wygląda jak coś w rodzaju białego Kenijczyka po głodówce. Odpowiedź pani Morawcowej spodobała mi się niezwykle. Bo jak wytłumaczyć sąsiadkom, że mężowi nic nie dolega, tylko że on całe życie biegał i że po dziesiątkach tysięcy kilometrów taki wygląd na pewno nie świadczy o chorobie? Powiedziała krótko, ale też tak, by trafić do pań domu, którym nieobce jest pranie: „Z mężem jest wszystko w porządku. On się po prostu zbiegł”.
I teraz do rzeczy. Jeżeli bierzemy do ręki dowolny magazyn, to szybko dochodzimy do wniosku, że podstawowym problemem współczesnego Polaka jest jego waga. Wszyscy albo właśnie się odchudzają, albo mają zamiar się odchudzać, albo się odchudzili i znowu utyli, albo już machnęli ręką na odchudzanie, starając się wmówić sobie, że to nic takiego – dziadek ważył 120 kg przy wzroście 160 cm i dożył przecież szczęśliwie sześćdziesiątki. Większość Polaków to grubaski, włączając w to dzieci.
Co prawda politycy, chcący się przypodobać, wciąż się skarżą na „ubożenie społeczeństwa", któremu to procesowi mamy rzekomo ulegać od chwili wyjścia z socjalizmu – tego okresu rozkwitu, potęgi i bogactwa – niemniej trudno nie zauważyć, że otyłość stała się zmorą społeczeństw zamożnych, a dołączyło do nich jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności także i to nasze, ubożejące.
Prasa fachowa dla biegaczy (patrz kwietniowy RW szczególnie) lansuje bieganie, które wspomagane racjonalnym i regularnym karmieniem zapewnia upragnioną szczupłość. Nie będę z tym polemizował: RW na pewno ma rację, ale pozwolę sobie zwrócić uwagę, że jest tu pewien haczyk, a może i pęczek haczyków. Bo oto ktoś, kto wchodzi w ostry reżim treningowy, zaczyna mieć znacznie większy apetyt, a ponieważ biega, ma ogromne tendencje do folgowania sobie: no przecież biegam, to mogę wreszcie jeść do woli. Niestety, nie.
Wieloletnie doświadczenie niżej podpisanego uczy, że i biegając intensywnie, można się wpędzić w nadwagę. Wystarczy zapomnieć o tym, że trzeba spalać, dbając, aby bilans energetyczny na pewno wyszedł na zero. Jesteśmy niestety skazani na wstrzemięźliwość, nawet katując się fizycznie. Drugie niebezpieczeństwo to rytuał jedzeniowy. Bardzo często się zdarza, że nie potrzebujemy kolejnej porcji jedzenia, ale ponieważ „nadeszła pora”, to jemy. Człowiek, który potrafi wyliczyć sobie dzienną porcję potrzebnych kalorii i zawsze się do wyliczeń stosować, jawi mi się jako coś w rodzaju cyborga i nie przypuszczam, aby miał wielu naśladowców.
Proponuję zasadę Prokopowicza (kolejny świetnie biegający sędziwiec, M80, niezmiennie szczupły, żelazne zdrowie), który wyznał w jakimś wywiadzie, że je, kiedy jest głodny. Po prostu. Nie obchodzi go pora dnia, nie zna pojęcia „śniadanie”, „obiad”, „kolacja”, dopóki nie zgłodnieje – nie je i już. Z tym że – domyślam się – bierze zawsze poprawkę na oszukańczą naturę swego organizmu, który (jak każdy organizm ludzki) zawsze udaje, że umiera z głodu, podczas gdy mu do tego jeszcze bardzo daleko.
Ostatni haczyk to produkty rzekomo „tuczące” i „nietuczące”. Wypowiem tu największą pewnie herezję, ale nie wierzę w takowe i zapewniam Was, że w każdej chwili jestem w stanie się utuczyć warzywami i schudnąć na diecie czekoladowej. Wszystko zależy od wspomnianego bilansu. Niespalony przez organizm nadmiar karmy musi się objawić nadmiarem w pasie. I wtedy trzeba albo zacząć mniej jadać, albo intensywniej się zbiec.
JF
Ten felieton był pierwotnie opublikowany w magazynie Runner's World w numerze czerwiec 2013
Kilometry i kilogramy [felieton Jacka Fedorowicza]
Biegając intensywnie, można się wpędzić w nadwagę. Wystarczy zapomnieć o tym, że trzeba spalać, dbając, aby bilans energetyczny na pewno wyszedł na zero.

Zobacz również: