Zaćma jest chorobą wieku podeszłego, a wiek podeszły chorobą ludzkości, i tę chorobę z biegiem lat coraz bardziej widać. Żyjemy dłużej, więc i starzy jesteśmy dłużej, a choroby, które kiedyś były rzadkością, dziś stają się plagą. Z prostego powodu: dawniej do nich nie dożywaliśmy. Umieraliśmy, zanim zdążyły nas dopaść. A dziś dopadają.
Dlatego zaćma stała się chorobą powszechną. I dotyka świat ludzi biegających w większym stopniu niż świat ludzi spędzających czas na kanapie, bo – stwierdzono to statystycznie – kto biega, żyje dłużej. Kochani, moja historia będzie dotyczyć w przyszłości prawie każdego z was, poświęćcie więc chwilkę przykremu tematowi, jakim jest stopniowe psucie się waszego organizmu. Na pociechę dodam, że wnioski końcowe będą pocieszające.
Nigdy nie miałem dobrego wzroku – od dziecka nosiłem silne okulary +5 na stałe. Potem dodatkowe do czytania, w sumie +7,5. Prawie mikroskop. W bieganiu to nie przeszkadzało, ewentualnie w deszczu, bo jak zakapać okularnikowi okulary, to się wykopyrtnie. Na zawody w dzień deszczowy zawsze brałem czapkę z daszkiem albo sam daszek.
Niestety, w okolicach siedemdziesiątki zaczęła dochodzić zaćma. Jest wyjątkowo wredna, bo podstępna. Nie od razu widać, że łapie. Ot, mniej ostro się widzi, ale kto by na to zwracał uwagę. I dopiero gdy pytasz nagle kogoś: „Przepraszam, gdzie jest start?”, a on odpowiada: „No tu, przecież napisane” – dociera do ciebie, że dzieje się coś niepokojącego. Bo że nie rozpoznawałem znajomych z odległości 10 metrów, uważałem za normalne: ostatecznie przez lata człowiek się przyzwyczaił, a to, że potykam się o wszystko, co na drodze, kładłem na karb coraz bardziej posuwistego, „przyziemnego” kroku charakteryzującego osoby sterane życiem.