Koniec z zaćmieniem! [felieton Jacka Fedorowicza]

Dziś moje porady Doświadczonego kieruję do wszystkich biegaczek i biegaczy, którzy dobrze widzą. Niestety, muszą przyjąć do wiadomości, że im to przejdzie.

Jacek Fedorowicz: satyryk, aktor, biegacz i felietonista Runner's World Tomasz Woźny
Jacek Fedorowicz: satyryk, aktor, biegacz i felietonista Runner's World (fot. Tomasz Woźny)

Zaćma jest chorobą wieku podeszłego, a wiek podeszły chorobą ludzkości, i tę chorobę z biegiem lat coraz bardziej widać. Żyjemy dłużej, więc i starzy jesteśmy dłużej, a choroby, które kiedyś były rzadkością, dziś stają się plagą. Z prostego powodu: dawniej do nich nie dożywaliśmy. Umieraliśmy, zanim zdążyły nas dopaść. A dziś dopadają.

Dlatego zaćma stała się chorobą powszechną. I dotyka świat ludzi biegających w większym stopniu niż świat ludzi spędzających czas na kanapie, bo – stwierdzono to statystycznie – kto biega, żyje dłużej. Kochani, moja historia będzie dotyczyć w przyszłości prawie każdego z was, poświęćcie więc chwilkę przykremu tematowi, jakim jest stopniowe psucie się waszego organizmu. Na pociechę dodam, że wnioski końcowe będą pocieszające.

Nigdy nie miałem dobrego wzroku – od dziecka nosiłem silne okulary +5 na stałe. Potem dodatkowe do czytania, w sumie +7,5. Prawie mikroskop. W bieganiu to nie przeszkadzało, ewentualnie w deszczu, bo jak zakapać okularnikowi okulary, to się wykopyrtnie. Na zawody w dzień deszczowy zawsze brałem czapkę z daszkiem albo sam daszek.

Niestety, w okolicach siedemdziesiątki zaczęła dochodzić zaćma. Jest wyjątkowo wredna, bo podstępna. Nie od razu widać, że łapie. Ot, mniej ostro się widzi, ale kto by na to zwracał uwagę. I dopiero gdy pytasz nagle kogoś: „Przepraszam, gdzie jest start?”, a on odpowiada: „No tu, przecież napisane” – dociera do ciebie, że dzieje się coś niepokojącego. Bo że nie rozpoznawałem znajomych z odległości 10 metrów, uważałem za normalne: ostatecznie przez lata człowiek się przyzwyczaił, a to, że potykam się o wszystko, co na drodze, kładłem na karb coraz bardziej posuwistego, „przyziemnego” kroku charakteryzującego osoby sterane życiem.

Pisałem nawet o tym w RW i namawiałem młodszych, żeby zawczasu ćwiczyli skipy w trosce o całość rzepek kolanowych. Okazało się, że coraz większy kłopot z odrywaniem się od ziemi to jedno, a coraz gorsze widzenie to drugie. Od okulistów usłyszałem, że musi być operacja. Polega ona jak gdyby na wszczepieniu okularów do środka oka. Doceniałem to wielkie osiągnięcie medycyny, ale nie będę ukrywał: jestem tchórzem, bałem się.

Dziś zapewniam, że niesłusznie, i namawiam wszystkich od 50+ wzwyż, żeby się przebadali, a w razie stwierdzenia zaćmy, żeby się natychmiast zapisali w kolejce przez NFZ: na ogół da się doczekać do zabiegu w jakim takim stanie. Ja czekałem niecałe dwa lata i przeszedłem wszystko całkowicie za darmochę. Najpierw jedno oko, po 6 tygodniach drugie. Wrażenie jest po prostu niesamowite. Widzę tak dobrze, jak nie widziałem nigdy w życiu. Bez okularów!

Numer autobusu identyfikuję, gdy jest jeszcze w sąsiedniej dzielnicy. Nie podejrzewałem, że istota ludzka w ogóle może widzieć aż tak dobrze! Świat mi trochę zbrzydł co prawda, teraz widzę za dużo szczegółów, szpetnych nierzadko, ale mówi się trudno. Doradzanie w kwestiach zdrowia jest ryzykowne, więc z zastrzeżeniem, że nie biorę odpowiedzialności, jak komuś się nie sprawdzi, doradzam: nie dajcie się namówić na żadne „lepsze” soczewki za dodatkowe (spore) pieniądze.

Ja wziąłem, co dają, „z przydziału”, i jestem szczęśliwy. Truchtam sobie wzdłuż Wisły i już nie mam wątpliwości, czy pionowy kształt przede mną to biegaczka, biegacz, czy może słup, drzewo albo wyliniały krzaczek. To rozkoszne uczucie!

JF

Ten felieton pierwotnie był opublikowany w magazynie Runner's World w numerze wrzesień-październik 2018

REKLAMA
}