Upał był dla mnie zawsze znacznie groźniejszy niż mróz. I znacznie bardziej kłopotliwy. W zimie zawsze można coś dodatkowego na siebie założyć, a w upalne lato nie ma już czego z siebie zdjąć. Skóry z człowieka zedrzeć się przecież nie da.
Byłoby to zresztą posunięcie z gruntu niesłuszne, bo jeżeli coś zapewnić może biegaczowi jako taki komfort biegu w upale, to tym czymś jest właśnie skóra, ona wszak – jak ogólnie wiadomo – jest najwspanialszym urządzeniem klimatyzacyjnym. Wystarczy łyknąć wody, ruszyć i już chwilę potem zachwycać się, że pot tak wspaniale chłodzi. Zwłaszcza jak powieje choćby lekki wiaterek.
Już zwierzałem się w tym miejscu, że gdy los rzucił mnie w tropiki, zawsze przed treningiem śliniłem palec, by wytropić kierunek śladowego bodaj wiatru, żeby pobiec z wiatrem, a wracać pod wiatr. To mi ratowało życie, bo ja tak mam, że wiatr w plecy mnie nie chłodzi, za to wiatr z przodu – owszem.
Niestety, w tym miejscu pojawia się problem koszulki. Zawsze marzyłem o tym, żeby przyjmować ten chłodzący ruch powietrza bez przeszkadzacza, jakim była moim zdaniem koszulka, nawet taka skąpa, na samych ramiączkach. Ale czy można biegać bez? Niby mężczyzna to nie kobieta, co to także na plaży musi być w staniku; mężczyzna na plaży pręży bez żenady nagi tors, ale poza plażą w samych spodenkach jakoś nie wypada.
Przyjąłem zasadę, że się dostosowuję do otoczenia. Jak na bieżni stadionowej wszyscy w koszulkach, to ja też. Jak przynajmniej jeden zrzucił, to ja za nim. Większy problem miałem niestety z zawodami. Człowiek walczy o wynik, więc chciałby tego przewiewu jak najwięcej, a tu w regulaminie stoi jak byk, że numer startowy ma być przypięty z przodu do koszulki. A jak będzie przypięty do spodenek? Z przodu, w widocznym miejscu, a zawodnik będzie biegł bez koszulki, to go zdyskwalifikują?