Środek zimy jest znakomitym momentem na wakacyjne wspomnienia. Kolorowe magazyny raczą nas pomysłami na to, jak zwalczyć zimową chandrę, podpowiadając np. wycieczki w przeszłość. Przywołanie zapachów, smaków i temperatur lata ma pomóc w doładowaniu akumulatorów, które zimą nie tylko w samochodach szwankują.
W bieganiu to także pomaga. Dobrze jest w mokry, mglisty albo bardzo zimny wieczór powspominać bieg w słońcu, ciepły wiatr, zapach lasu czy kwitnącej łąki. Można też wracać do obrazków z wakacyjnych wyjazdów, kiedy buty biegowe niosły w nieznane, pozwalały trafiać w zaskakująco urokliwe miejsca albo poznawać nowych ludzi.
Niestety, myślę, że nie tylko ja cierpię na syndrom butów podróżników. Objawia się on tym, że te biegowe zawsze pierwsze lądują w walizce. Niestety, może dla zachowania równowagi we wszechświecie ostatnie z niej wyskakują. Podczas letnich wyjazdów nigdy nie wyrabiam założonej normy, ale biegam zawsze. A, przepraszam... Biegałam zawsze.
Podczas ostatniego wyjazdu trafiłam do miejsca, w którym nie da się biegać. Nie da się. Naprawdę. Mowa o Indonezji, a szczególnie o jej stolicy – Dżakarcie. To miasto, w którym pieszy traktowany jest jak dziwoląg (po co iść, jak można jechać, najlepiej skuterem), a o ekskluzywności dzielnicy świadczy to, że jest w niej... chodnik. Albo chociaż fragment chodnika, z obowiązkowym bardzo wysokim krawężnikiem.
Do tego miasto jest niewiarygodnie napchane samochodami i dociśnięte motorkami. W efekcie przejście przez jezdnię potrafi zająć 15 minut i wyzwolić solidny strzał adrenaliny. Chodzić jest tam bardzo ciężko, a co dopiero biegać!
Może dlatego podczas 4-dniowego pobytu w tym mieście na ulicy widziałam jednego (!) biegacza. Że biegacz, domyśliłam się po stroju, bo akurat... szedł, przepychając się między autami na skrzyżowaniu. Więcej osób widziałam w parku, na niewielkiej pętli. Ale trucht na zasadzie rybki w okrągłym akwarium to nie jest coś, co interesuje mnie w bieganiu.