Pamiętam, że tuż przed startem, stojąc w tłumie biegaczy i słuchając płynącego z głośników „Snu o Warszawie” Niemena, czułam ogromne wzruszenie. Otaczało mnie morze ludzi takich jak ja.
Mam na myśli nas, szaraczków w niebieskich koszulkach z napisem „Maraton Warszawski”, dzielnie tuptających naprzód mimo deszczu i bolących mięśni. Nas, zerkających na zegarek sportowy, którzy widząc (tu użyjmy eufemizmu) „umiarkowanie dobre tempo”, uśmiechają się do siebie, myśląc: „A co tam”. Nas, pytających drugiego biegacza, czy wszystko OK.
Czytaj też: Korony maratonów blaski i cienie... [LIST CZYTELNIKA]
I w końcu nas, mijających linię mety, cieszących się jak dziecko ze swojego 3745. miejsca, a zaraz potem płaczących ze wzruszenia (no dobrze, może to nie dotyczy wszystkich, ale zdecydowanie dotyczyło mnie). Pokonanie maratonu zmienia człowieka. Pozwala zrozumieć, jak bardzo jesteśmy silni i jak bardzo możemy być solidarni, zapomnieć o podziałach, problemach i nabrać dystansu do świata. Takiego… 42-kilometrowego dystansu.
RW 11/2017