Zero kryzysu wieku średniego. Nic. Impreza z okazji czterdziestych urodzin była całkiem udana. Kolega, od którego wynająłem knajpę, sprytnie przedzielił ją szybą i trzy czwarte lokalu poświęcił na palarnię. Mniej więcej w czasie 2 godzin, 3 minut i 59 sekund, czyli ówczesnego rekordu świata Haile Gebrselassie w maratonie, wypaliłem około czterdziestu papierosów i ze czterdzieści razy podsumowałem z przyjaciółmi najważniejsze wydarzenia mojej dotychczasowej egzystencji.
Butelek, które wypito za moje dalsze, co najmniej stuletnie życie w szczęściu, zdrowiu i bogactwie materialnym i duchowym, nawet nie policzyłem. Może dlatego, że „punktów nawadniania” postawiłem trochę więcej niż „odżywiania”. Nazajutrz też nie działo się nic i nic nie wydarzyło się przez jeszcze parę „nazajutrz”.
„Kryzys wieku średniego to niezły bajer” – pomyślałem. Wymyślili go pewnie producenci motolotni czy Land Roverów, Mitsubishi Pajero i innych terenówek – gadżetów, którymi panowie w okolicach czterdziestki gonią smutek upływających lat.
Mijały kolejne miesiące i w mojej głowie zaczęły się pojawiać wątpliwości. Też zacząłem mieć pod górkę. Zaczął się podbieg, długi i stromy, niczym pod Przełęcz Tąpadła w Półmaratonie Ślężańskim. O istnieniu którego nie miałem wtedy jeszcze pojęcia. Włosów mi wprawdzie nie ubywało, jak mojemu alter ego na rysunkach, za to brzuszka przybywało – po każdym wypadzie na piwo z przyjaciółmi.
Rzut oka na zdjęcia z czasów studenckich uświadomił mi, że osiemdziesięciokilowy facet, już na pierwszym półpiętrze półżywy i przeklinający zepsutą windę, nie ma nic wspólnego z sześćdziesięciokilogramowym szczypiorem, który jeszcze niedawno potrafił zrobić fiflaka, fiknąć podwójne salto i przejść kilkanaście metrów na rękach. W końcu w dzieciństwie był gimnastykiem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mój kolega po fachu, Maciej Kurzajewski, już w wieku 30 lat osiągnął 100-kilogramówkę. A dziś, po czterdziestce, waży 60 kilo. Bo biega.