Maraton na czterdziestkę: bieganie na kryzys wieku średniego

Spory mięsień piwny, poczucie przygnębienia i złości, nieubłaganie przechodzące w depresję, wypalenie zawodowe połączone z wypalaniem 40 fajek dziennie... Na 42. urodziny sprawiłem więc sobie bułkę z dżemem o szóstej rano, a potem 42 195 kroków w 42-stopniowym upale.

Jacek Antczak: 40 lat minęło jak jeden dzień Liz Lomax
Maraton jako sposób na kryzys wieku średniego / fot. Liz Lomax

Zero kryzysu wieku średniego. Nic. Impreza z okazji czterdziestych urodzin była całkiem udana. Kolega, od którego wynająłem knajpę, sprytnie przedzielił ją szybą i trzy czwarte lokalu poświęcił na palarnię. Mniej więcej w czasie 2 godzin, 3 minut i 59 sekund, czyli ówczesnego rekordu świata Haile Gebrselassie w maratonie, wypaliłem około czterdziestu papierosów i ze czterdzieści razy podsumowałem z przyjaciółmi najważniejsze wydarzenia mojej dotychczasowej egzystencji.

Butelek, które wypito za moje dalsze, co najmniej stuletnie życie w szczęściu, zdrowiu i bogactwie materialnym i duchowym, nawet nie policzyłem. Może dlatego, że „punktów nawadniania” postawiłem trochę więcej niż „odżywiania”. Nazajutrz też nie działo się nic i nic nie wydarzyło się przez jeszcze parę „nazajutrz”.

„Kryzys wieku średniego to niezły bajer” – pomyślałem. Wymyślili go pewnie producenci motolotni czy Land Roverów, Mitsubishi Pajero i innych terenówek – gadżetów, którymi panowie w okolicach czterdziestki gonią smutek upływających lat.

Mijały kolejne miesiące i w mojej głowie zaczęły się pojawiać wątpliwości. Też zacząłem mieć pod górkę. Zaczął się podbieg, długi i stromy, niczym pod Przełęcz Tąpadła w Półmaratonie Ślężańskim. O istnieniu którego nie miałem wtedy jeszcze pojęcia. Włosów mi wprawdzie nie ubywało, jak mojemu alter ego na rysunkach, za to brzuszka przybywało – po każdym wypadzie na piwo z przyjaciółmi.

Rzut oka na zdjęcia z czasów studenckich uświadomił mi, że osiemdziesięciokilowy facet, już na pierwszym półpiętrze półżywy i przeklinający zepsutą windę, nie ma nic wspólnego z sześćdziesięciokilogramowym szczypiorem, który jeszcze niedawno potrafił zrobić fiflaka, fiknąć podwójne salto i przejść kilkanaście metrów na rękach. W końcu w dzieciństwie był gimnastykiem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mój kolega po fachu, Maciej Kurzajewski, już w wieku 30 lat osiągnął 100-kilogramówkę. A dziś, po czterdziestce, waży 60 kilo. Bo biega.

1. Gdzie ten kryzys wieku średniego?

Praca, nawet tak fascynująca, też nieco zaczęła frustrować. Ponoć w stolicy nasza branża swoje „średniowieczne” kryzysy zastępuje, wpadając w uzależnienia. Od dopalaczy dla klasy średniej, wizyt u kosmetyczek, chirurgów plastycznych, stylistów. Modne są także sklepy z krawatami, z bronią, no i zegarki à la Nowak czy Kamiński. W nieco mniejszych polskich metropoliach częściej pije się wódę. Na zmianę z piwem. I szuka się przygód.

Równolatkowie już zaczęli szaleć: kilku kupiło sobie Harleya/Hondę (banał), jeden wyruszył w podróż dookoła świata (oklepane), większość zapisała się na siłownię (i wyciska) lub kurs pilotażu F-16. Dwóch zdesperowanych żurnalistów zrobiło papiery i zostało operatorami wózków widłowych. Ale to już chyba nie był kryzys indywidualny, tylko światowy. Ekonomiczny. O romansach nawet nie wspominam – to standard. Ja nie miałem pomysłu. Nawet byłem zły, bo już coś było nie tak, a jeszcze nie widziałem przed sobą ściany. Katastrofa nie nadbiegała.

2. Na życiowym zakręcie

Był wrzesień 2010 roku. Dwa dni przed kolejnymi urodzinami, w przeddzień rocznicy zamachu na Word Trade Center. Zbieżność tych dat zawsze wprawiała mnie w katastroficzny, depresyjny nastrój. Czułem wtedy, że trasa tego życiowego ultramaratonu może prowadzić donikąd. Że nie ma w nim oznakowań, za to są same zakręty, takie agrafki, które sprawiają, że człowiek się zatrzymuje i myśli: „Serpentyny i pobocza wyczuwamy, raz na ziemi, raz pod ziemią drogi kręte, coś być musi, do cholery, za zakrętem”. Ale w tym wieku dopada nas dojmujące przeczucie, że ludzkość nie ma zbyt ładnych widoków na przyszłość. Zwłaszcza ta część ludzkości, która przekroczyła czterdziestkę.

I nagle jakiś redaktor poprosił: „Jacek, napisz coś o tym durnym maratonie, który znów zablokuje cały Wrocław”.

„Jak to coś? Ale co?” – zapytałem.

„No nie wiem, jakiś tekst o bieganiu. Najlepiej »reportaż uczestniczący« z trasy. Może pobiegniesz?” – zachęcał człowiek, który tak się znał na rzeczy, że czekałem jeszcze tylko na fundamentalne pytanie: „A na jakim dystansie jest ten maraton?”.

Cóż, jestem reporterem, który na hasło „reportaż” zawsze reaguje tak, jak Usain Bolt na komendę startera: „On site, ready, go!”. Sport bardzo lubię. Oglądać. Na przykład jak Mo Farah na mecie robi ten swój gest dłońmi na głowie albo Noriaki Kasai pokazuje, że po czterdziestce dostaje się skrzydeł, i to bez enerdżajzera. Ale z tym bieganiem to już redaktor nieco przesadził. W końcu kiedy pisałem o dróżnikach, nie zacząłem od studiowania sztuki unoszenia szlabanu, a gdy o więziennych kapelanach i mordercach, nie siedziałem w konfesjonale ani nie wchodziłem w psychikę zabójcy, by odkryć w sobie mordercze instynkty.

Nawet pisząc o cheerleaderkach, nie przyszło mi do głowy, żeby zostać cheerleaderem. Choć to byłby akurat dość oryginalny sposób na bezbolesne przejście kryzysu wieku średniego – tańcząc kankana z pomponami w trakcie życiowych time outów.

3. Powrót do przeszłości

Może i podjąłbym nawet to reportersko-biegowe wyzwanie, jak to kiedyś zrobił reporter Jacek Hugo-Bader w czterdzieste urodziny, nazywając swój bieg „Moja Czomolungma”, ale na przygotowania miałem niewiele czasu. Do maratonu zostały trzy dni, a ja przerwę w bieganiu miałem cztery razy większą niż nadwagę. Jakieś 25 lat.

Bo ćwierć wieku wcześniej, w latach 80. ubiegłego stulecia, jeszcze jako nastolatek, coś tam biegałem. Być może właśnie to dziennikarskie zadanie, połączone z refleksjami faceta po czterdziestce, żyjącego w zawodowym biegu, sprawiło, że wspomnienia „cudownych lat” wróciły. Nagle przypomniało mi się, że jako czternastolatek przebiegłem 12-kilometrowy Bieg Ptolemeusza w rodzinnym Kaliszu (odbywa się do dziś) i 10 „kilosów” podczas Biegu Sylwestrowego we wschodnioniemieckim Rostocku.

Przypływu endorfin po tym ostatnim biegu nie kojarzyłem, za to zapamiętałem, jak trener rozdał nam wtedy w autobusie wiklinowe koszyki z ogrodowymi krasnalami w środku. Przemycaliśmy je, a on je później przehandlowywał.

W domu, w ramach remanentów życiowych czterdziestolatka, wygrzebałem z szafy dwa bruliony z prasowymi wyklejankami zachomikowanymi z lat młodości. W jednym wklejałem Dylanowo-Kaczmarskie protest-songi, Cohenowe refleksje nad światem oraz ballady Wysockiego połączone z życiopisaniem Stachury. Jednak w drugim odkryłem wycinane z gazet zdjęcia średnio- i długodystansowców: Saïda Aouity, Sebastiana Coe, Steve'a Ovetta. No i triumfów maratońskich Alberto Salazara oraz sukcesów naszych: Antoniego Niemczaka i Wandy Panfil.

Obok leżało kilka starych numerów czasopism „Na przełaj”, „Razem”, kolorowych rozkładówek z „Nowej Wsi” i... miesięcznika „Lekkoatletyka” z opisami treningów długodystansowców ze Związku Radzieckiego, Bułgarii i Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Zaraz, zaraz... Eureka! Przecież jako nastolatek marzyłem, że kiedyś przebiegnę maraton. To może...

4. Pierwsze kroki

Tekst do gazety o wrocławskim maratonie napisałem rzeczywiście „uczestniczący”. Trasę maratonu prze...jechałem samochodem w przeddzień biegu. Zaopatrzony w dyktafon, butelkę wody i typowy izotonik czterdziestolatka (kofeinę z nikotyną) przejechałem ponad 42 kilometry ulicami Wrocławia, choć rekordu świata nie pobiłem. Przez korki.

Ale miałem czas na przewartościowania. Zamiast kilkusekundowego skoku na bungee, można zwrócić na siebie uwagę świata, biegnąc przez kilka godzin przez centrum wielkiego miasta. Organizatorzy biegu zaopatrzyli mnie w koszulkę z napisem „I ty możesz zostać maratończykiem” i zapowiedzieli, że jak rzeczywiście chcę „to” zrobić, muszę tylko przystąpić do programu o powyższej nazwie i pół roku później będzie po sprawie. I po kryzysie. Bo romans z maratonem jest lepszy niż seks, a endorfiny i poczucie spełnienia na jego mecie sprawią, że poczuję się, jakbym miał znowu osiemnaście lat. I tak już będzie zawsze.

Żona, która od czasu do czasu uprawiała jogging, tym razem przed wyjściem z niepokojem przygląda się, jak buszuję w pawlaczu. Z wyrazem triumfu równego zdobyciu Mount Everestu wyciągnąłem zielone spodnie od dresu (w stylu Ferdka ze „Świata według Kiepskich”), adidasy (tak za moich czasów mówiło się o wszystkich trampkach) kupione za 45 złotych w jakimś markecie, żółty ortalion pamiętający czasy euforycznej radości z sukcesów drużyny Antoniego Piechniczka, a może i Jacka Gmocha. I oświadczyłem: „Idę z tobą!”. „Gdzie?”. „Biegać”.

Pobiegliśmy na osiedlowe boisko. 800 metrów od bloku, w którym mieszkaliśmy. To znaczy żona truchtała, a ja najpierw zjechałem windą, a potem przeżyłem jedno z najtrudniejszych wyzwań mojego dorosłego życia, no, powiedzmy, jego ostatniej dekady. Jak każdy na świecie miałem swoje pięć minut sławy i wrażenie, że patrzy na mnie 20 tysięcy mieszkańców osiedla – sypialni Wrocławia.

Nie dość, że wstyd jak cholera (to były dopiero prapoczątki boomu na bieganie), to już przed stadionem niemal nie padłem niczym Filipides, który dwa i pół tysiąca lat temu – ponoć działo się to dokładnie 12 września 490 roku p.n.e. – przebiegł z Maratonu do Aten. Półżywy, zamiast wykrzyknąć: „Zwycięstwo!”, nie dość, że nie umarłem, to próbowałem ambitnie zrobić jeszcze dwa kółka wokół boiska na bieżni. Wyszedł marszobieg. Adam Kszczot by mnie zdublował.

Dowlokłem się do domu, wjechałem windą i... od razu założyłem bloga o moich przyszłych treningach i maratońskich triumfach. Oczywiście, puściłem sobie do tego z YouTube'a na full muzykę Vangelisa z „Rydwanów ognia”:

A później poprawiłem „Maratończykiem” TSA:

Wciąż biegnę i biegnę, dobrze mi z tym
Nic co biegnące nie jest mi obce
Biegnę więc jestem lecz nie wiem kim
Biegnę, choć czasem brakuje mi sił
Dokąd biegnę, dokąd biegnę...

Wieczorem sprawdziłem jeszcze, jakie korzyści osiągnę, jeśli wytrwam w swoim postanowieniu, by trenować do maratonu. I wypisałem sobie, że bieganie:

a) wyszczupla,
b) odmładza,
c, d, e, f) wzmacnia serce, płuca, mięśnie, odporność,
g) poprawia sen,
h) rozjaśnia umysł,
i) uszczęśliwia oraz, co ponoć najważniejsze,
j) zwiększa libido.

5. Przegląd techniczny

Ze swoich planów zwierzyłem się w pracy koledze fotoreporterowi, też czterdziestolatkowi. Następnego dnia przyniósł mi krokomierz i grubaśny, 500-stronicowy „Podręcznik biegacza” Boba Glovera.

„Mnie już się nigdy nie przydadzą – stwierdził tajemniczo. – A ciebie plecy przypadkiem nie bolą?” – dopytywał ni z tego, ni z owego.

„No bolą, bolą, a co?” – odparłem.

„Nic, nic, tylko ja trochę potrenowałem, przebiegłem maraton górski i następnego dnia poszedłem do lekarza. Chirurg zrobił mi rentgena pleców, obejrzał zdjęcie i od razu zawołał kolegów, żeby im pokazać, jaki ze mnie dzielny człowiek – sam przyszedłem, a przecież powinni mnie przynieść” – wyjaśnił.

Fakt, po czterdziestce, przed maratonem, chyba warto się przebadać. Najpierw EKG i spirometria. Poszedłem, dmuchnąłem w plastikową rurę, aż mi oczy wyszły na wierzch. Kiedy po ataku kaszlu doszedłem do siebie, usłyszałem od rodzinnej pani doktor: „Serce OK, a z opisu wynika, że ma pan wydolność 54-latka. Niech pan się nie przejmuje, jak pan zacznie biegać, to w przyszłym roku zejdzie pan poniżej pięćdziesiątki”.

Hmm, taka diagnoza dla 41-latka nie zabrzmiała zbyt optymistycznie. Pewnie za słabo dmuchnąłem. Może fizjoterapeuta będzie miał lepsze wieści. Akurat znam najlepszego z najlepszych.

„Bieganie? A może, panie Jacku, niech pan lepiej popływa. Byle nie żabką, najlepiej na grzbiecie” – doktor Andrzej Czamara, który postawił na nogi najlepszego siatkarza świata Mariusza Wlazłego i sprawił, że Adam Wójcik, legendarny koszykarz, nawet dobrze po czterdziestce biegał, skakał i pakował piłkę do kosza w ekstraklasie, długo wpatrywał się w zdjęcie mojego odcinka lędźwiowo-krzyżowego. W końcu wyjaśnił: „O, tu, widzi pan, zwyrodnienia, a tu piąty krąg naciska na nerw. Skąd ta dyskopatia? A który jest pan rocznik? No i to właśnie jest przyczyna! Nie, nie da się wyleczyć. Czasu nie cofniemy”.

Na miły Bóg, jeśli nie mieliście fizjologicznych symptomów kryzysu wieku średniego, nie badajcie się. Jeśli odczuwacie jakieś dolegliwości, tym bardziej nie chodźcie do lekarza!

6. Teoria rządzi

Ja od razu przestałem biegać. To znaczy przestałem, zanim jeszcze zacząłem. Po zawieszeniu adidasów na kołku zabrałem się za teoretyzowanie. To znaczy oglądanie i czytanie. Obejrzałem „Samotność długodystansowca” i przeczytałem, o czym mówi Murakami, kiedy mówi o bieganiu. Potem wybrałem się w podróż z Christopherem McDougallem, korespondentem wojennym, który nie tylko zaczął biegać po czterdziestce, ale pojechał odnaleźć w Meksyku Tarahumara – plemię urodzonych biegaczy.

Od Murakamiego dowiedziałem się, że nikt nie będzie maratończykiem, ponieważ ktoś mu to poradził, bo człowiek staje się biegaczem, bo tak ma być. No i że większość tego, co wie o pisaniu, a wie na tyle dużo, że jego powieści czytają miliony ludzi na całym świecie, dowiedział się podczas codziennego biegania.

Gdy dowiedziałem się, że moi koledzy po fachu – Tomasz Lis i Jacek Fedorowicz – też znajdują czas, a wręcz nie wyobrażają sobie życia bez biegania, pomyślałem, że muszę wrócić do treningu. Na szczęście przypomniałem sobie o tym, że „i ja mogę zostać maratończykiem” i w marcu 2011 roku wybrałem się na rozpoczęcie programu na pergolę Stadionu Olimpijskiego we Wrocławiu. W swoich zielonych dresach, trampkach z hipermarketu i ortalionie.

Nie wyglądałem chyba na sfrustrowanego, poza tym wtopiłem się w dwustuosobowy tłum ludzi w wieku od lat 18 do 70. Zrozumiałem, że kryzys wieku średniego nie jest zarezerwowany dla 40-latków. No chyba że przyszli pobiegać z innego powodu, ale to przecież niemożliwe. Maratończykiem nie zostaje się bez powodu. Zrobili nam zdjęcie i prawdziwy test. 6 kilometrów biegu po wałach nad Odrą.

Ale nie wyszedłem na wała, bo zostałem zakwalifikowany do grupy średnio zaawansowanej łamanej przez początkującą. Trenerzy tej naszej amatorskiej bandy obiecali, że jeśli wytrwam, to za pół roku przebiegnę maraton. Niedziela – godzina 9, wtorek – 18, czwartek – 18. Okazało się, że to, co przez ostatnie 15 lat było niemożliwe, czyli wyjście z redakcji około 17 i pobudka w niedzielę o 7.45, a potem przejechanie 15 kilometrów po to, by przez dwie godziny niemiłosiernie się męczyć, jest do zrobienia. Pod warunkiem że buty i spodenki zawsze masz w samochodzie.

7. Rodzina się dziwi

Moja druga połowa, mama, córka, a nawet kot i żółw – jedyni faceci w rodzinie – nie mogli uwierzyć, że naprawdę biegam. Podejrzane było to, że dwa razy w tygodniu wieczorami przemykam się przez przedpokój, wchodzę do pokoju i natychmiast zasypiam.

Niepokój w rodzinie i wśród znajomych budził też tajemniczy język, właściwie szyfr, jakim zacząłem się posługiwać już po kilku tygodniach: „interwały”, „skipy”, „wybiegania”, „crossy”, „izotoniki”, „wieloskoki”, a nawet „fartleki”. „Siła biegowa” brzmiała niektórym jakoś rasistowsko, a przy „OWB” zastanawiano się, czy zaangażowałem się w działalność Organizacji Wyzwolenia Palestyny, bo w Ogólną Wytrzymałość Biegową nie wierzył nikt.

W świecie normalnych czterdziestolatków, nawet tych z kryzysem, nie ma takich zwierząt. Wkrótce mój stan zaczął się pogarszać, gdyż o zmroku wymykałem się z domu i obiegałem dookoła osiedle, mierząc sobie międzyczasy od kiosku do parku. Kilka razy uciekali przede mną przechodnie, bo wtedy jeszcze biegaczy nie spotykało się na każdym rogu.

Kiedy w przypływie szczerości powiedziałem mamie, ile kilometrów pokonuję tygodniowo, po prostu zaczęła się za mnie modlić, a żona zaczęła podejrzewać o romans. I słusznie, tyle że to nie był związek z biegaczką (ani z biegaczem), tylko z maratonem. Dwa lata później ją także uwiódł. Dziś żyjemy sobie w trójkącie.

8. I po kryzysie

„Które miejsce zająłeś?” – pytają następnego dnia koledzy, w tym ten z depresją, który niedawno, wracając ze zlotu harleyowców, pędził na autostradzie 200 kilometrów na godzinę.

„Dwa tysiące sto pięćdziesiąte czwarte” - odpowiadam.

„Hm, a ile się przygotowywałeś do tego maratonu?” - drążą.

„42 lata”.

Kartki z kalendarza

od 13 marca do 11 września 2011 roku

Czterdzieści kilometrów miesięcznie. Potem 60, 80, 120, 150. W sierpniu, na miesiąc przed maratonem, już czterdzieści tygodniowo. Rozgrzewki, rozciągania, pomiary pulsu i wagi, niedzielne rozbiegania, sobotnie zakupy (adidasy już firmy Adidas, skarpetki bez szwów, czapeczka Dry Fit, bidon, frotka...). Gadżeciarstwo, ale i tak taniej niż zakup Harleya. Odkrywanie nieznanych światów.

Po 700 kilometrach w nogach i nieprzespanej nocy staję na starcie maratonu. Kryzys i wątpliwości zostawiam w depozycie. Postanawiam, że jak dobiegnę, nie będę już obchodził urodzin wieku brutto, tego z kalendarza, tylko netto, czyli na ile się czuję.

20 czerwca 2011 roku, godz. 6 rano

Razem z „I ty możesz zostać maratończykiem" z Wrocławia jadę do Grodziska Wielkopolskiego. Na mój pierwszy w życiu maraton. Właściwie na półmaraton. Wraz z żoną kibicem czujemy się jak na wycieczce szkolnej. O siódmej zatrzymujemy się na stacji i jemy kanapki z dżemem, popijając herbatką. W autokarze zapach maści końskiej, dyskusje o żelach, częstowanie stoperanem i plastrami na krwawiące sutki. Jezu, to się nie dzieje naprawdę!

W drodze powrotnej z dziewczynami (prezeska wielkiej firmy, nauczycielka WF, pracownica agencji reklamowej), wszystkimi po 40-tce, wypijamy trzy wina. Wśród biegaczy przeżywających kryzys wieku średniego króluje słoik z żelkami haribo zatopionymi w spirytusie. Ludzie w wieku słusznym, a zachowują się jak gimnazjaliści.

11 września 2011 roku, w samo południe

Estakada o nazwie Gądowianka w zachodniej części Wrocławia. 27. kilometr. Tablica elektroniczna z pomiarem temperatury wskazuje 42 stopnie przy asfalcie. „Piekło na Ziemi” – napiszą potem uczestnicy 29. Wrocław Maratonu. Piekło, które zafundowałem sobie na 42. urodziny. „Yes, you can” – powtarzam sobie za Obamą. Chyba. Bo niewiele pamiętam, poza tym, że biegłem.

11 września 2011 roku, około godz. 13

Mój promotor, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, jedzie obok mnie na rowerze i pokrzykuje: „Jacek, jeszcze tylko parę kilometrów, musisz!”. Piękna, roznegliżowana blondynka podaje mi lód i mówi, żebym go sobie włożył w spodenki. Sześćdziesięciolatek, mijając mnie, radzi, żebym biegł metodą Gallowaya, cokolwiek to znaczy. Zresztą i tak nie bardzo rozumiem, co i kto do mnie mówi. Czuję tylko ból.

W czasie gdy na poboczu reanimują wysokiego, szczupłego runnersa, jakaś sympatyczna rodzina wystawia na mnie szlauch z ogródka i robi zimny prysznic. Przez chwilę jestem w raju. To jakiś sen? Nie, willowa dzielnica, Karłowice: 35. kilometr, 35 stopni Celsjusza i czwarta godzina mojego debiutanckiego maratonu.

11 września 2011 roku, finisz

Jeszcze tylko kilkaset kroków. Żona z transparentem „42 kilometry na 42 urodziny” i córka wrzeszczą: „Biegnij, Jacek, biegnij!”. Po ponad pięciu godzinach ostatnie 100 metrów przebiegam sprintem i wpadam w objęcia przyjaciół.

„Zrobiłeś to” – ktoś szepce do ucha.

Warto przeczytać:

RW 11/2015

REKLAMA
}