Ci, co go znają, ci, którzy mieszkają tam, gdzie trenuje, wiedzą, że trzeba mu schodzić z drogi. Nie tylko dlatego, że z niego niezła zadziora, ale przede wszystkim dlatego, że kontury człowieka widzi z metra, a palce dłoni policzy z 30 centymetrów. Mimo to biega. Po 300 km w trzy dni.
Trenuje sam. Kosztowało go to wiele kontuzji, bo GPS powie, gdzie skręcić, ale nie powie, gdzie jest dziura czy słup. Mimo to Marcin Grabiński złości się, kiedy chcą go wcisnąć tylko w kategorię niepełnosprawni.
Barier nie ma. Bariery sami tworzymy sobie w głowie. Biegam, żeby udowodnić, że to nie jest pusty slogan. Żeby dodać ludziom odwagi.
Pół roku buntu
Kiedy skończył 18 lat, poszedł na komisję wojskową i okazało się, że nie widzi na jedno oko. Jakim cudem o tym nie wiedział? Bo wtedy jeszcze zdrowe przejęło funkcję tego chorego. Żołnierzem jednak nie został – a o tym marzył. Pokłócił się tylko z lekarzem, który zarzucił mu symulowanie. Tak ma.
Jest z niego fest zadziora. Dlatego podejmuje wyzwania, dlatego walczy z niepełnosprawnością i zaszufladkowaniem. Po tej komisji przyszła diagnoza: zanik nerwu wzrokowego. To było w lutym, a już w czerwcu nie widział na drugie oko. We wrześniu przepisali go do szkoły dla niepełnosprawnych z internatem. Przyszedł bunt. Trwał kilka miesięcy: szarpaniny z wychowawcami, pyskówki, zaniedbywanie nauki. Po pół roku Marcin stanął na nogi i został przewodniczącym internatu.
No, a potem przypomniał sobie, że ciągle jest sport. Zaczął od dyscypliny, która nazywa się goal-ball. W piłce dzwoneczek, a po dwóch stronach boiska po trzech zawodników. Potem przyszły sprinty i czwarty czas na mistrzostwach Polski niewidomych. Ale wtedy jeszcze nie załapał biegowego bakcyla i pojawiła się siłownia: 45 cm w bicepsie i 150 kilogramów dźwiganych na klatkę.
Później pojawił się bieg i skończyła się siłownia. Bo dużo mięśni to dużo tlenu. Bieganie zaczęło się niewinnie. Do pierwszego startu namówił go również niedowidzący wuj. Od tego biegu zaczęły się treningi. Kiedy pierwszy raz dyszkę Marcin przebiegł poniżej 54 minut, to złapał bakcyla.