Marcin Grabiński: Moje słabości są moją siłą

Co daje los, trzeba brać na klatę. To dewiza niedowidzącego Marcina Grabińskiego, Biegacza, który przekornie mówi o sobie tak: "Nie widzę przeszkód". Bieganie to dla niego wolność, ale też możliwość pokazania niepełnosprawnym, że nie ma barier.

Marcin Grabiński Tomasz Woźny
fot. Tomasz Woźny

Ci, co go znają, ci, którzy mieszkają tam, gdzie trenuje, wiedzą, że trzeba mu schodzić z drogi. Nie tylko dlatego, że z niego niezła zadziora, ale przede wszystkim dlatego, że kontury człowieka widzi z metra, a palce dłoni policzy z 30 centymetrów. Mimo to biega. Po 300 km w trzy dni.

Trenuje sam. Kosztowało go to wiele kontuzji, bo GPS powie, gdzie skręcić, ale nie powie, gdzie jest dziura czy słup. Mimo to Marcin Grabiński złości się, kiedy chcą go wcisnąć tylko w kategorię niepełnosprawni.

Barier nie ma. Bariery sami tworzymy sobie w głowie. Biegam, żeby udowodnić, że to nie jest pusty slogan. Żeby dodać ludziom odwagi.

Pół roku buntu

Kiedy skończył 18 lat, poszedł na komisję wojskową i okazało się, że nie widzi na jedno oko. Jakim cudem o tym nie wiedział? Bo wtedy jeszcze zdrowe przejęło funkcję tego chorego. Żołnierzem jednak nie został – a o tym marzył. Pokłócił się tylko z lekarzem, który zarzucił mu symulowanie. Tak ma.

Jest z niego fest zadziora. Dlatego podejmuje wyzwania, dlatego walczy z niepełnosprawnością i zaszufladkowaniem. Po tej komisji przyszła diagnoza: zanik nerwu wzrokowego. To było w lutym, a już w czerwcu nie widział na drugie oko. We wrześniu przepisali go do szkoły dla niepełnosprawnych z internatem. Przyszedł bunt. Trwał kilka miesięcy: szarpaniny z wychowawcami, pyskówki, zaniedbywanie nauki. Po pół roku Marcin stanął na nogi i został przewodniczącym internatu.

No, a potem przypomniał sobie, że ciągle jest sport. Zaczął od dyscypliny, która nazywa się goal-ball. W piłce dzwoneczek, a po dwóch stronach boiska po trzech zawodników. Potem przyszły sprinty i czwarty czas na mistrzostwach Polski niewidomych. Ale wtedy jeszcze nie załapał biegowego bakcyla i pojawiła się siłownia: 45 cm w bicepsie i 150 kilogramów dźwiganych na klatkę.

Później pojawił się bieg i skończyła się siłownia. Bo dużo mięśni to dużo tlenu. Bieganie zaczęło się niewinnie. Do pierwszego startu namówił go również niedowidzący wuj. Od tego biegu zaczęły się treningi. Kiedy pierwszy raz dyszkę Marcin przebiegł poniżej 54 minut, to złapał bakcyla.

No, a jak się złapie bakcyla i ma charakter oraz talent, to już jakoś idzie. Tak mu szło, że wybiegał do tej pory między innymi mistrzostwo Polski niewidomych w 2013 roku, półmaraton w godzinę dwadzieścia pięć i ukończył maraton komandosa jako najlepszy w kategorii medyk – bo na co dzień pracuje jako masażysta, a na studiach robi fizjoterapię.

Ten maraton komandosa to było spełnienie marzenia o byciu żołnierzem. „Jak opowiadam, to wszystko dobrze i wesoło brzmi, ale po drodze było wiele przeszkód. Z moją wadą wzroku nauczyć się biegać, przetrwać trening nie jest łatwo” – mówi Marcin.

Lekarze, gdy dowiadują się, że na treningach biega sam, to łapią się za głowę. Bo widzi tylko trochę po bokach i nieco u dołu. Używa GPS-u, ale nie o wszystkim on powie. Biega też z psem, ale i on przed dziurą nie ostrzeże. W każdym razie w jego rodzinnych stronach, czyli w Lublińcu, wszyscy wiedzą, że z drogi trzeba mu zejść.

„Ale moje samotne bieganie i tak jest inne. Pokonałem już strach, a psychika mimo wszystko i tak każe zwolnić. Muszę biec trochę na sztywno, cały czas być gotów, że nogi trafią na jakąś nierówność. Ile razy już rzucałem ten sport przez kontuzję i kraksy, to nie zliczę” – opowiada.

„Dary” losu

Złamanie kości piszczelowej, zerwanie mięśni łydki, kilka skręceń kostki, zderzenia ze słupami. Takie „dary” losy Marcin musi brać na klatę. Dlatego na zawodach – gdzie co prawda takich przeszkód nie ma, ale i tak, żeby pobiec pełną parą, trzeba się zupełnie rozluźnić – Marcin potrzebuje przewodnika.

Jak z nim biegnie, jest szybciej, ale ciągle bywa niewesoło. Bo mało jest takich, co zaraz wołają: „Pedały!”? No, nie brakuje. Jak nie ma nikogo, kto akurat by poprowadził, Marcin podczepia się pod jakiegoś biegacza i bardzo blisko się go trzyma. Biegnie za jego cieniem. Niejeden myśli, że trafił na wariata.

Ale Marcinowi Grabińskiemu to nie przeszkadza. To twardy gość, którego mottem jest hasło: „Nie widzę przeszkód”. To pokazuje, że ma do siebie dystans. Podobnie nazwał swój profil na Facebooku, tak też tytułował się jego zeszłoroczny bieg z Berlina do Poznania: „Nie widzę przeszkód, jestem Na Tak”.

Biegł jako ambasador Biegu na Tak, organizowanego przez Evangelisches Johannesstift oraz Stowarzyszenie Na Tak. Obie organizacje zajmują się wspieraniem osób niepełnosprawnych. Nie było łatwo, bo to 306 km. Jak po drugim etapie przybiegli na umówiony nocleg o 6:40, to gospodyni pytała, co robić: kolację czy śniadanie.

Na uśmiech, na radość, na sukces trzeba się porządnie napracować.

„Biegam nie tylko dlatego, że bieg to wolność, ale też dlatego, żeby pokazać niepełnosprawnym że nie ma barier, że sami je tworzymy, że są w naszych głowach. Ja jestem sprawniejszy od wielu pełnosprawnych. Moje słabości są moją siłą. Jaki więc ze mnie niepełnosprawny?” – pyta.

Owszem, problemów ma Marcin w życiu ciut więcej przez niedowidzenie, ale ze wszystkimi sobie radzi. Nie zraża go więc to, że czasem na biegu „udaje się albo się nie udaje” – jak sam mówi o omijaniu dziur i pułapek. Ale, z drugiej strony, na kogo te pułapki nie czyhają?

„Każdemu może spaść na głowę cegła” – podsumowuje wesoło.

Echolokacja na marzenia

Trzeba się tylko przystosować. Sztuka adaptacji to sztuka przeżycia. Marcin Grabiński na przykład opanował częściowo sztukę echolokacji. Ten ultramaratończyk przekonuje, że słyszy przeszkody.

„Oczywiście te materialne. Bo niematerialnych już nie – śmieje się. – A jakie to? Na przykład finansowe. Marzy mi się wyjazd na paraolimpiadę, ale żeby się na nią przygotować, trzeba czasu, a czas to pieniądz, co wie każdy, kto ma rodzinę”.

Marcin ma dwójkę dzieci, żonę, pracę, dom i studia na głowie. Chciałby się szykować i marzy mu się jakiś sponsor. Ale póki co go nie ma i trzeba robić, co się da. Założył ostatnio z przyjaciółmi Klub Mafia Team Lubliniec. To ma być taki klub organizujący chętnym życie rodzinne, rozrywkę w familijnym gronie. Dlatego mafia, bo mafia to rodzina. No i tutaj też da się bieganie promować.

O niewidomych i niedowidzących biegaczach pisaliśmy w RW wielokrotnie. Poznajcie również ich motywujące historie:

RW 05/2015

REKLAMA
}