Barcelona
Tomek: Gdy Młody odpoczywał przed finałem mistrzostw Europy w Barcelonie, ja nie spałem kilka nocy z rzędu. Z nerwów. Przez te kilka dni postarzałem się o kilka lat. Po wygranym finale on skakał z radości, ja usiadłem ciężko na ziemi, schowałem głowę w dłoniach i nie miałem nawet siły się cieszyć.
Największym zaskoczeniem dla mnie nie była forma Marcina na mistrzostwach, ale to, jak poradził sobie z presją złotego medalu. Wszyscy naokoło zapomnieli, że to jest sport i trąbili o zwycięstwie już przed Barceloną. Po nim nie było widać śladu zdenerwowania. Starałem się zresztą, tak jak w ciągu całego sezonu, wszystkie niepotrzebne stresy Młodego wchłaniać jak gąbka.
Marcin: Oczywiście, że w Barcelonie się denerwowałem. Wszyscy mówili głośno przed mistrzostwami, że Lewy jest faworytem. W szatni trzęsły mi się ręce. Zapomniałem z tego wszystkiego spojrzeć w kamerę podczas prezentacji, ani nie przybiłem piątki z Adamem Kszczotem, z którym razem startowaliśmy w biegu finałowym.
Ale czułem też, że z Tomkiem odwaliliśmy kawał dobrej roboty, że jestem świetnie przygotowany, no i że taktyka opracowana przez niego na Barcelonę musi się sprawdzić. Gdy wychodziłem na ostatnią prostą, tylko przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy prowadzący Michael Rimmer odeprze mój atak na złoto. W tym sezonie miałem w Europie przewagę, piekielnie mocny finisz, którym potrafiłem zmiażdżyć przeciwników. Wiem, że jestem gość!
Rzeczy ważne i ważniejsze
Tomek: Sam biegałem na średnich dystansach. Znam zmęczenie. Dziś mam 29 lat, życie rodzinne w Policach, kochaną żonę Sylwię i synka Oliwiera, którym staram się wynagrodzić cały rok nieobecności dopiero jesienią – kiedy mamy krótką przerwę w przygotowaniach. Wciąż się jednak ruszam. Prowadzę nawet Marcinowi niektóre treningi jako „zając”. Szybkości mi nie ubyło. Potrafiłem w tym roku poprowadzić mu równym tempem 200 metrów w 23 sekundy i 400 metrów w 51 sekund.