Kariera Mariana Woronina rozpoczęła się w iście sprinterskim tempie. W 1976 r. zakwalifikował się do polskiej reprezentacji na igrzyska olimpijskie w Montrealu. Ekipa lekkoatletów jak zwykle stanowiła mocne ogniwo tej drużyny.
"Po raz pierwszy miałem na wyciągnięcie ręki moich bohaterów: Irenę Szewińską czy Bronka Malinowskiego - wspomina po latach. - Dla nas, młodych biegaczy, byli najwyższymi autorytetami. Wielkim przeżyciem była już sama możliwość przebywania w ich towarzystwie i podpatrywanie mistrzów przy pracy".
W Montrealu Woronin wystartował w sztafecie 4 x 100 m. Mogłoby się wydawać, że dla dwudziestolatka zajęcie czwartego miejsca było wielkim sukcesem. "I pewnie tak jest, ale jak mawiają - lepsze jest wrogiem dobrego. Mnie marzyły się medale, hymny, bycie jeszcze lepszym, szybszym - uśmiecha się pod nosem były sprinter. - W końcu miałem tylko 20 lat, mogłem więc pozwolić sobie jeszcze na młodzieńcze marzenia".
Worek z medalami
Dwa lata później, na mistrzostwach Europy, sztafeta, w której biegł, zdobyła złoto. Woronin jest pewien, że właśnie wtedy nastąpił przełom. "Już w Montrealu wierzyłem, że możemy być najlepsi, ale w 1978 roku te marzenia nabrały realnego kształtu. I tak rozwiązał się worek z medalami" - opowiada wielokrotny medalista ME.
Do historii lekkiej atletyki wdarł się równie przebojowo. Do dziś wszyscy pamiętają datę 9 czerwca 1984 r. Podczas Memoriału im. Janusza Kusocińskiego po rekordowym biegu na 100 m zegar wskazał dokładny pomiar czasu Woronina: 9,992 s. Zgodnie z przepisami IAAF dotyczącymi zaokrąglania czasu, wynik został oficjalnie uznany jako 10,00 s. Przez cztery lata był to rekord Europy.
"Czułem się wtedy w formie, wiedziałem, że mogę pobiec szybciej, ale nie myślałem, że padnie taki wynik - kręci głową były rekordzista Europy. - Na końcówce wyraźnie odpuściłem. Wynik mógł być jeszcze lepszy".