Pan Michał żyje jak mistrz świata. Zdrowo i pracowicie. Biega od 45 lat, choć jak zaczynał, to ludzie z wioski przysyłali księdza, żeby sprawdził, czy Stadniczuka coś nie opętało. Czy nie zwariował. Pukali się w czoło, śmiali się z jego dzieci i wytykali palcami żonę. On jednak wszystko robi po swojemu, na nikogo nie patrzy.
Je tylko to, co sam wyhoduje, biega prawie na golasa po śniegu i jak tylko poczuje się słabszego zdrowia, to leci na trening. Wraca z niego kilka lat młodszy i zadowolony. Czy w małej chatce w dolnośląskiej wsi Mikowice sympatyczny mistrz świata opracował przepis na długowieczność? Czy wie, jak dożyć późnej starości, biegając notorycznie maratony? Sprawdziliśmy to.
Walili po głowie
Jego przygoda ze sportem zaczęła się wcześnie. Najpierw jako wyrostek musiał wiać przed SS-manami, bo na prośbę żołnierzy Armii Krajowej obrzucił gnojem i błotem niemieckich dygnitarzy. Zwiał z miejsca zbrodni, a potem czmychnął Niemcom z własnej stodoły. Bóg, obok szybkich nóg, dał mu też rozum i dlatego mieszkaniec wsi Mikowice w Dolnośląskiem cieszy się zdrowiem do dziś. Bo gdyby mu rozsądek nie podpowiedział, żeby rzucić boks, któremu poświęcił się za młodu, to kto wie, jakby to było.
Boks prędzej czy później by mnie zabił, a bieganie uratowało mi życie. Nie ma lepszego sportu.
A pan Michał nie zastanawiał się ani chwili, jak tylko zobaczył, że kolega, którego z ringu zdjęli sanitariusze, po dwóch tygodniach nie poznawał najbliższych. "Trenowaliśmy razem. Byliśmy najlepsi. Wszystkich zaprawialiśmy jak trzeba – wspomina pan Michał. – Pewnego razu on trafił jednak na silniejszego, a ja wtedy zacząłem główkować. Oho, pewnie i na mnie przyjdzie kiedyś pora. Tylko czekać, jak rychło znajdę kogoś lepszego w swojej wadze".
Chociaż trener zabraniał, pan Michał poszedł odwiedzić kolegę w szpitalu, a po odwiedzinach pojechał prosto do domu po sprzęt. Spakował wszystko do wora, a wór rzucił pod nogi trenerowi. Bez słowa. Ani be, ani me, ani kukuryku. "Miałem dość. Nawet gdyby nikt mnie nie zaprawił tak jak kolegę, to i tak przecież ciągle walili po głowie. Raczej nie mierzyli w nogi" – mówi. Do sportu wrócił dopiero w wojsku, bo trafił tam do zwiadu, i jak ćwiczyli zrzut na tyły wroga, to biegali po 40 kilometrów dziennie, szukając w lesie figuranta ukrytego gdzieś na czubku drzewa.
W ramach treningu musieli raz na jakiś czas cierpieć głodówkę – nawet dwudniową. I pan Michał się do takich racji żywnościowych i do tych głodówek przyzwyczaił. Do dziś je tylko tyle, by zaspokoić głód. Żadnego obżarstwa.
Sto papierosów dziennie
Po wojsku pracował w zakładach produkujących autobusy. Miał tam za zadanie kontrolować samochody, sprawdzać, czy niczego im nie brakuje. Kiedy trzeba było, jeździł nimi na kilkusetkilometrowe testy ze szkolnymi wycieczkami. Praca miała dwie fatalne konsekwencje. Obie zdrowotne, ale z pierwszą pan Michał poradził sobie sam. Co zrobił? Rzucił papierosy.
Komentarze