Zanim rozpoczęłam przygodę z bieganiem, nawet nie śniło mi się prowadzenie jakichkolwiek notatek dotyczących codzienności. A tym bardziej codzienności sportowej. Przygodę z pamiętnikiem w drastycznych okolicznościach zakończyłam gdzieś w okolicy trzeciej klasy podstawówki. Wszystko przez wpis, który do dzisiaj pamiętam. I potrafię zacytować słowo w słowo. Brzmiał tak: „Wszyscy się tu wpisują, a o tym nie wiedzą, że kiedyś ten pamiętnik myszy w kącie zjedzą”.
Rymowanka wpisana pewnie bardziej dla zabawy niż draki zatrzęsła moim światem. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego jeden wpis sprawił, że otchłań rozpaczy pochłonęła nie tylko mnie, ale i mój pamiętnik. Zresztą kto z dorosłych umie racjonalnie uzasadnić dziecięce przeżycia? Nikt. I dobrze, bo na tym polega urok tych wspomnień.
Zdruzgotana prawdą o przemijaniu, wymierzoną w mój pamiętnik, postanowiłam wspomnień dalej nie spisywać. Chociaż przyszła moda na zeszyty z pytaniami i odpowiedziami, albo na kalendarze z miejscami na osobiste notatki. Dużo później pojawiły się też blogi i inne miejsca w wirtualnym świecie, które zachęcały do dzielenia się przeżyciami, ale nigdzie i w żadnej formie nie znalazłam ujścia dla swoich myśli. Nic mnie nie zachęciło do dłuższej aktywności. Głównie dlatego, że nie widziałam w tym sensu.
I pewnie byłoby tak dalej, gdyby nie bieganie. A raczej gdyby nie pewien doświadczony trener – biegacz, pod którego skrzydła trafiłam. Nie tylko wprowadził mnie w świat biegowych faktów i mitów, nie tylko wytłumaczył i pokazał przykładem, na czym polega bieganie, ale sprawił też, że mogłam o sobie pomyśleć: biegaczka. Pomyśleć z dumą!
Jego doświadczenie i autorytet sprawiły, że kiedy usłyszałam, że mam założyć dzienniczek biegowy, nie parsknęłam śmiechem ani nie uciekłam z krzykiem. A chodziło o dzienniczek z prawdziwego zdarzenia: z notatkami o każdym treningu, ściśle opisującymi, co w jego trakcie wykonałam. Czyli za każdym razem czas, trasa, tempo, zmiany tempa, stopień intensywności, założenia treningowe i sposób realizacji, a nawet tętno.