Może i wieje, ale nie nudą (felieton z cyklu Okiem biegaczki)

Wielu twierdzi, że bieganie i pływanie to najnudniejsze dyscypliny świata. Dlatego opowiem dziś o biegach, w których o nudzie nie ma mowy.

felieton Emilii Iwanickiej-Pałki z cyklu Prisma
rys. Prisma

Świat zdecydowanie zauważył już, że biegaczom nie wystarczy samo bieganie. Z roku na rok jest więcej imprez w stylu „biegi z przeszkodami”. Po poligonach, parkach albo torach wyścigów konnych. Dla tych, dla których biegi z przeszkodami to za mało, są jeszcze wersje ekstremalne, a więc płomienie czy prąd elektryczny. Co ciekawe, brud, błoto, zadania siłowe, możliwe otarcia i skaleczenia wcale nie odstraszają kobiet.

Są też imprezy próbujące wciągać w bieganie ludzi, których połączyła zupełnie inna pasja.  I tak na przykład jesienią w Warszawie mają się spotkać biegający fani bardzo popularnego serialu o zombie. W zgodzie z filmową konwencją w czasie imprezy trzeba... uciekać po Lesie Trupów. Albo wybrać wersję nieludzką i już na starcie zostać zombie.

Ile w tym biegania, a ile efekciarstwa? I czy tu jeszcze chodzi o sport, czy już tylko o marketing? W sumie co za różnica, skoro dzięki temu choć część fanów serialu zamieni kapcie na buty biegowe, a w dłoń zamiast pilota weźmie bidon. Niektórzy pewnie, czując na sobie oddech zombie (wolę sobie tego nie wyobrażać), zrobią życiówki, a inni może tak zaczną swoją sportową przygodę.

Nieludzki oddech na plecach to też cecha charakterystyczna 35-kilometrowego biegu kryjącego się pod nazwą Man vs. Horse Marathon, który rozgrywany jest w Walii od 1980 roku. Jego nazwa nie jest poetycką przenośnią. Wszystko zaczęło się od dyskusji w pubie na temat tego, czy człowiek miałby szansę wygrać z koniem, gdyby trasa była długa i z przeszkodami, które łatwiej pokonać na dwóch niż na czterech nogach. Dotąd tylko dwa razy triumfowali biegacze. W pozostałych przypadkach cieszyli się jeźdźcy. Konie pewnie też.

A co powiecie o biegu, w którym funkcję konia poniekąd pełni się samemu? Mam na myśli mistrzostwa w noszeniu żon, które tylko z nazwy są romantyczne. W World Wife Carrying Championships mąż „zakłada sobie” żonę na plecy tak, aby móc możliwie szybko i sprawnie pokonywać przeszkody na trasie. Czasami to bele, a czasami basen, do którego pary muszą skoczyć. Nie bez przyczyny panie najczęściej występują w tych zawodach w kasku.

Kaski zdecydowanie przydałyby się też wszystkim uczestnikom gonitwy za serem w pobliżu Gloucester w Anglii. Do rozegrania wyścigu wystarczy strome zbocze, blok tradycyjnego twardego sera i grupa śmiałków, którzy rzucą się w szaleńczą pogoń za przysmakiem. Kto pierwszy na dole, ten lepszy. Podobno taki kawał sera potrafi nieźle się rozpędzić. Aż tak, że ze względów bezpieczeństwa (głównie widzów) kilka lat temu ser zastąpiono repliką, wywołującą mniej obrażeń przy zderzeniu. Bo nigdy nie wiadomo, jaką trasą popędzi ser i jaki tor przeznaczy dla biegaczy grawitacja.

Biegania nie mierzy się wyłącznie medalami i tygodniowym kilometrażem. Polecam czasami – z chęci, a nie z przymusu – poskakać przez kałuże. Albo – zamiast trenować podbiegi – zabawić się w zbieganie „z górki na pazurki”. Tak jak w dzieciństwie, z taką samą radością. Osobiście przetestowałam też na trasie biegowej zabawę w berka. I uśmiałam się do utraty tchu. Czego serdecznie wszystkim życzę.  

RW 10/2016

REKLAMA
}