Jest zimno, w nocy padał deszcz. Słońce jeszcze do końca nie wyszło zza ciemnorudego horyzontu. Iten wybudza się do życia. Spotykają się w kilkudziesięcioosobowych grupach. Rozmawiają o treningach, żartują. W półmroku świtu błyska wtedy biel uśmiechów. Większość pozostanie bezimienna. Czekają na swoich liderów, którzy wiedzą, jak trenować, by osiągnąć sukces. Największy sukces ich życia. Może jedyny sukces, którego można w Kenii zasmakować.
W tym czasie przewracam się na drugi bok. Ja pójdę biegać, gdy oni będą szli na drugi tego dnia trening. Jestem dla nich chyba tylko leniwym mzungu, który wpadł do Afryki z krótką wizytą, by podpatrzeć, jak to się robi w Iten...
Iten to handlowe miasteczko położone na skraju tzw. Wielkiego Rowu Wschodniego, rozdzierającego Kenię od północy do południa. Z krawędzi Elgeyo, na której brzegu przycupnęło Iten, widać ponadtysiącmetrowe, rozległe tereny doliny Keiro. Gdy tu przyjechałem w połowie marca, właśnie kończyła się pora deszczowa. Zamiast spodziewanej sawanny i upału, powitał mnie krajobraz rodem z Lubelszczyzny: umiarkowane temperatury i nocne ulewy.
Miejscowość położona jest ponad 2300 metrów nad poziomem morza. Tereny pozbawione niemal zupełnie drzew pokrywają czerwone pola uprawne lub pastwiska. Rzadko kiedy jest bezwietrznie. Bardzo trudno znaleźć choćby 200 metrów płaskiego odcinka do biegania. Zwierząt dzikich tu nie ma, odkąd tereny przeszły w posiadanie rolników. Lwów i panter brak.
Komentarze