Wśród biegających koleżanek aktywnych w mediach społecznościowych zauważyłam ostatnio nowy trend. Zdjęcia z treningów, fotografie nowych butów czy też śniadań fit powoli odchodzą do lamusa. Ustępują miejsca fotografiom pełnym brudu, błota i radości, czyli tym z biegów terenowych i z przeszkodami.
Odnalezienie w umorusanej twarzy delikatnych rysów pewnej blondynki, którą przecież świetnie znam, czasami staje się naprawdę trudne. Ale zawsze są to obrazy pełne uśmiechu i satysfakcji.
Wygląda więc na to, że coraz bardziej lubimy się brudzić. Koszulki w kolorze pudrowego różu lub słonecznej pomarańczy, pieczołowicie projektowane przez kreatorów sportowej mody, ustępują miejsca czarnym, na których nie widać tak bardzo bliskich spotkań z przyrodą. Buty? Najważniejsze, żeby nie wpadały do nich kamienie i żeby jakoś doprały się po wszystkim. Na mecie przecież i tak każdy wygląda podobnie.
Co zatem ciągnie biegające księżniczki w błoto, niczym księżniczkę Fionę na bagna do Shreka? Biegi terenowe i z przeszkodami to oczywiście świetna okazja do zabicia treningowej nudy i bardzo dobry sposób na ogólny rozwój sprawności. Ale czy aby tylko na tym polega ich fenomen? Podskórnie czuję (także na podstawie własnych doświadczeń), że niebanalną rolę odgrywa w tym wszystkim frajda. Taka najprostsza, radośnie umorusana.
Od dziecka to raczej o chłopcach myślimy jako o zdobywcach leśnych warowni i podwórkowych zamków. I chłopcy też częściej znajdują zrozumienie, wracając do domu w brudnym ubraniu. Może dlatego „dziewczyńska frajda” po biegu pełnym przeszkód ma zupełnie inny smak.
Panowie, spróbujcie to sobie tylko wyobrazić: zrzucacie szpilki, zdejmujecie garsonkę i cieliste rajstopy, zmywacie pieczołowicie nakładane rano warstwy makijażu i martwicie się tylko tym, żeby koszulka przylegała podczas czołgania się, a buty odpowiednio odprowadzały wodę. Bajka!
Także statystyki potwierdzają, że coraz chętniej zdradzamy asfalt z piachem i błotem. I to zarówno sprawdzając te bardziej lokalne imprezy (Cross Straceńców czy Bieg Spartakusa), jak i te największe (chociażby warszawską edycję Runmaggedonu). Rozrastają się same biegi, ale i procentowy udział w nich płci pięknej wzrasta. I to mimo że już nawet nazwy wielu imprez ostrzegają, że wchodzimy w świat kipiący testosteronem. Bo oto mamy Bieg Centuriona, Bieg Gladiatora, Bieg Herosa, Legion Run czy Warriors Run. Ale ze świecą szukać Biegu Westy, Temidy czy Nike. Albo chociaż Xeny, wojowniczej księżniczki.
Piszę o tym właśnie teraz, bo sezon biegów terenowych mamy w pełni. Jest zatem dużo okazji do skosztowania tej wyjątkowej przyjemności. Ale o błotnej radości warto pamiętać także wtedy, gdy po prostu dopadnie nas jesienna słota. Bo także wychodząc na zwykły trening na nudnej ścieżce, możemy chcieć poczuć deszcz na twarzy, albo nawet… z premedytacją nie przeskoczyć jakiejś kałuży. Polecam. I bawcie się dobrze, a resztę się wypierze.
RW 09/2017